Po wydaniu „Future Days” Damo Suzuki porzucił Can – przy mikrofonie zaczęli zastępować go Karoli i Schmidt. Na pierwszym nagranym w kwartecie albumie Can przywdział nową – albo raczej: zmodyfikowaną – szatę brzmieniową.
Nie brakowało tu muzycznego transu, eksperymentów, zespół jeszcze silniej niż poprzednio eksplorował muzykę etniczną (zwłaszcza rytmy) – ale coraz więcej w muzyce zespołu zaczęło pojawiać się zwięzłych, krótkich (jak na ten zespół) form, nierzadko dryfujących w stronę zgrabnej piosenki. Sama muzyka stała się bardziej wypolerowana, produkcja straciła znaną z wcześniejszych płyt brzmieniową surowość.
Co niekoniecznie wyszło Can na złe. Otrzymaliśmy spójną, zwartą płytę, zgrabnie łączącą zwięzłe kompozycje z dźwiękowymi odjazdami. “Dizzy Dizzy” to w sumie całkiem przyjemna, zgrabna piosenka, z ładnym skrzypcowym tłem… “Come Sta La Luna” to odjechane tango. Zaśpiewane w oszczędny sposób przez Schmidta (pomijając nawiedzony sposób podawania tytułowej linijki), znów z ładnymi skrzypcami w tle. „Splash” pulsuje żywym, nieco afrykańskim rytmem, stanowiącym bazę do zgrabnych partii syntezatorów, gitar i skrzypiec. Podobnie wygląda rozpędzony „Chain Reaction”, nabierający specyficznego transu jakby zapowiadającego niektóre odłamy elektronicznej muzyki lat 90.. Całość w pewnym momencie nagle się załamuje, nabierając specyficznego, ponurego klimatu. Dodajmy do tego iście kosmiczny, syntezatorowy finał „Quantum Physics” – i okaże się, że to jest dobra, intrygująca płyta.