Rok 1968. Poeta powiedziałby: o roku ów… Rok buntów, zamieszek, rozlewu krwi. Paryż, Czechosłowacja, My Lai, ofensywa Tet, polski Marzec, zabójstwo Martina Luthera Kinga i Roberta Kennedy’ego, zamieszki na campusach w USA… Rok ciekawy także w kulturze. Na ekrany kin weszła „2001: Odyseja Kosmiczna”. Beatlesi założyli Apple i wydali słynny „White Album”. Pink Floyd już bez Syda Barretta zaczęli lot ku stratosferze. Miles Davis zapoznał się z rockiem. Młody jeszcze rock coraz śmielej wkraczał w fazę eksperymentalną, fazę szalonych poszukiwań i odejścia od prostych, zwięzłych piosenek…
Holger Schuering akurat rockiem początkowo się nie interesował. Urodzonego 24 marca 1938 w Gdańsku – czy raczej: Freiestadt Danzig – Holgera interesowała awangardowa muzyka poważna. Grał na kontrabasie, przez trzy lata studiował u Karlheinza Stockhausena kompozycję. Pracował też jako nauczyciel muzyki. Rock uważał za przejściowe, chwilowe zjawisko. Ale w roku 1967 jeden z uczniów puścił mu „I Am The Walrus” Beatlesów. Te kilka minut skutecznie przekonało Schueringa, że rock to nie tylko proste, krótkie beatowe piosenki. Że w ramach tego gatunku można skutecznie eksperymentować i tworzyć… Dalszym etapem były nagrania Zappy i The Velvet Underground.
Schuering nową pasją podzielił się z kolegą muzykiem. Awangardowym pianistą. Urodzony 29 maja 1937 w ówczesnej stolicy Tysiącletniej Rzeszy Irmin Schmidt również średnio interesował się rockiem. Miał szersze ambicje, obejmujące m.in. komponowanie oper. Ale pod wpływem Holgera stopniowo odkrywał nową muzykę, ambitniejsze odmiany bardzo świeżego wtedy rocka. Dodatkowym impulsem dla Schmidta była wizyta w Nowym Jorku, gdzie miał okazję zetknąć się m.in. z zespołem The Velvet Underground. Trzecim obok Schmidta i Schueringa – czy wtedy już: Czukaya - członkiem nowo powstałej, jeszcze nienazwanej formacji został amerykański flecista i realizator nagrań, David Johnson.
Johnson (urodzony 30 stycznia 1940 w Nowym Jorku) nie zagrzał długo miejsca w zespole. Był purystą, jeśli chodzi o muzykę. Interesowała go wyłącznie muzyka klasyczna, coraz bardziej rockowe poczynania Schmidta i Czukaya nie pociągały go. I po pewnym czasie bazująca w Kolonii nowa formacja ograniczyła się znów do duetu. Nie na długo. Czukay szybko doszedł do wniosku, że nie bardzo da się grać rock bez gitary. A właśnie na horyzoncie pojawiła się interesująca osoba. Gitarzysta. Do tego przyjaciel Czukaya.
Urodzony 29 kwietnia 1948 w bawarskim Straubing Michael Karoli oprócz gitary grał także na skrzypcach i wiolonczeli. Przez pewien czas mieszkał z rodziną w Szwajcarii, gdzie grał w licznych amatorskich zespołach jazzowych. Po powrocie do Niemiec, do Kolonii konkretnie, przez pewien czas uczył się gry na gitarze u Czukaya właśnie. Zaczął studia prawnicze, ale szybko je rzucił. Wizja muzyki, grania na scenie, tworzenia, porywała go coraz bardziej… Z kolei Schmidt przyprowadził poznanego gdzieś perkusistę z zespołu jazzowego Manfreda Schoofa – jednej z pionierskich europejskich formacji freejazzowych. Urodzony 26 maja 1938 roku w Dreźnie Jaki Liebezeit podobnie jak koledzy przez długi czas miał z rockiem niewiele wspólnego. Dopiero eksplozja rocka psychodelicznego, zwłaszcza debiutancki album Pink Floyd, przekonała go do potencjału tkwiącego w rozwijającej się dopiero muzyce rockowej.
Czukay, Karoli, Liebezeit i Schmidt zaczęli grać razem. Z początku nie mieli nazwy. Jedną z pierwszych, które na dłużej przylgnęły, była Inner Space. Potem było The Can. Aż w końcu stanęło na Can. Nazwie wieloznacznej: Schmidt mówił, że can to m.in. dusza w języku tureckim, jak również akronim od słów: komunizm, anarchia, nihilizm.
Trafili w swój czas. Bo w Niemczech rockowa rewolucja wydała szczególny plon. Młodzi Niemcy zaczęli grać muzykę eksperymentalną, nietypową. Eksperymentowali z brzmieniami, modyfikowali dźwięk organów, fortepianu, gitar… Częściowo dlatego, że – jak po latach zeznawał jeden z członków tej nowej fali niemieckiego rocka, a potem jeden z apostołów elektroniki, Klaus Schulze – po prostu nie mieli w Niemczech dostępu do nowoczesnych instrumentów w rodzaju syntezatorów Mooga. Eksperymentowano także z formą: na porządku dziennym były długie, transowe improwizacje, chóralne śpiewy, recytacje itp. Tę nową, nietypową muzykę sami zainteresowani ochrzcili – od pogardliwego określenia „Kraut”, jakim w Europie czasem chrzczono Niemców – krautrockiem.
Can idealnie trafił w swój czas. Czterech muzyków w przeciwieństwie do wielu kolegów miało solidne przygotowanie muzyczne, studiowało muzykę u muzyków klasycznych i jazzmanów, znało zasady kompozycji i harmonii. I zaczęło wykorzystywać swoją wiedzę w muzyce rockowej.
Czterech? Od jesieni roku 1968 już pięciu. Can uzupełnił wokalista Malcolm Mooney. Nowojorczyk, rzeźbiarz i śpiewak, przyjaciel Czukaya i Schmidta. To on wymyślił – potem skróconą – nazwę The Can. W piątkę nagrali muzykę na album „Prepared To Meet Thy Pnoom”. Ale nagrań nie zaakceptowała żadna wytwórnia. Can nie poddali się. Nagrali kolejną porcję muzyki. Tym razem została zaakceptowana przez wytwórnię Liberty Records. W całości, w takiej postaci, jak zespół ją dostarczył. Było to swoiste novum: dotąd było normą, że wytwórnie ingerowały w repertuar debiutantów, narzucały kompozycje, dodatkowych muzyków i producentów. Can od początku domagali się w tym względzie całkowitej swobody. I Liberty Records ją im dała.
„Monster Movie” stanowi udane wprowadzenie w muzyczny świat Can. Podstawą “Father Cannot Yell” jest pędzący do przodu, hipnotyczny, maniakalny rytm, wygrywany w specyficzny, płynny sposób przez Liebezeita (w sensie, że gra dość hałaśliwie, ale zarazem finezyjnie), opętańczy, balansujący na granicy obłąkanej melorecytacji, nieco wtopiony w tło śpiew Mooneya, gitarowe zgrzyty i klawiszowe dodatki; melodii brak, całość zdecydowanie skupia się na tworzeniu nastroju, brzmienia, swoistych dźwiękowych płaszczyzn. Podobnie, choć bardziej zwięźle wypada „Outside My Door”. „Mary Mary So Contrary”, swoista Canowa ballada, jest spokojniejsze, bardziej nastrojowe, gitarowa solówka w finale jest bardziej melodyjna, a i Mooney śpiewa tu spokojniej, w mniej nawiedzony sposób.
Na koniec zaś mamy wykrojone z ponad 6-godzinnej improwizacji, dwudziestominutowe „You Doo Right”. Tym razem rytm jest dość majestatyczny, co jeszcze bardziej uwypukla nawiedzone recytacje Mooneya; w środkowej części następuje lekkie uspokojenie, po czym całość znów płynnie przechodzi w hipnotyczne, repetycyjne, transowe granie, osadzone na podawanym z iście zegarmistrzowską precyzją przez Jakiego rytmie.
„Monster Movie” to efektowne zarysowanie muzycznych obszarów, po których Can się będzie poruszać: transowe rytmy, muzyczny minimalizm, wpływy tak muzyki rockowej, jak i awangardowej; do tego zespół w pełnym tego słowa znaczeniu – bez frontmana, działający jako zwarty, świetnie się uzupełniający kolektyw. I zarazem to najbardziej rockowy album w dorobku zespołu.