A to dość dziwna płyta. Bardzo eklektyczna, nierówna stylistycznie. Co nie dziwi, biorąc pod uwagę okoliczności powstania.
Zaczęło się od singla „Spoon”. Wykorzystany w thrillerze „Das Messer” („Nóż”), nagrany z udziałem kombinacji żywych bębnów z prymitywnym automatem perkusyjnym, zgrabny rockowy utwór nieoczekiwanie dobrze sobie radził na listach przebojów. Nagły przypływ gotówki panowie wykorzystali, zamieniając studio w starym zamku na nowsze, urządzone w starej sali kinowej. Warunki do tworzenia w sam raz, tyle że… No cóż, trudno grać i komponować, gdy wokalista i klawiszowiec zamiast zajmować się muzyką, całymi dniami (z przerwą na spanie) zapamiętale grają w szachy; a i świadomość, że trzeba nagrać coś, co przynajmniej nie będzie wiele gorsze od doskonałego „Tago Mago”, nie pomagała w tworzeniu. Ostatecznie na kilka godzin przed upływem ostatecznego terminu przekazania nagranego materiału do wytwórni, okazało się, że wszystkiego razem jest niespełna pół godziny. Całość dopchnięto przebojowym „Spoon”, do tego panowie w ostatniej chwili zarejestrowali prawie dziesięciominutową improwizację – i już, 40 minut mamy, będzie płyta.
Od razu trzeba powiedzieć: to nie jest zła płyta. Wręcz przeciwnie. Jest za to mocno chaotyczna. Z jednej strony mamy typowe, eksperymentalne, luźne formalnie Canowe granie, z drugiej – zwięzłe, chwilami wręcz piosenkowe formy. Które zresztą panom zawsze wychodziły bardzo dobrze (pamiętamy „She Brings The Rain”?). O „Spoon” już było. Otwarta szumem morza „Sing Swan Song” to urocza, delikatna ballada, ze snującym się śpiewem, subtelnie zaznaczanym rytmem, lekko wysuniętą do przodu linią basową i syntezatorowymi dodatkami w brzmieniowym tle. „One More Night” to lekko bluesująca gitara, zgrabne partie fortepianu elektrycznego i ładna melodia. „Vitamin C” – z całkiem niezłym efektem – próbuje wtłoczyć typowe dla Can hipnotyczne granie z lekko wypchniętymi do przodu bębnami w formę zgrabnej, singlowej rockowej kompozycji, osadzonej na funkującym rytmie, zwieńczonej wtopionym w tło syntezatorowym solem. Jest jeszcze „I’m So Green”. Jakby nieco wręcz plażowa w nastroju, zrelaksowana…
Do tego dwie dłuższe, bardziej typowe dla zespołu formy. Zarejestrowany w ostatnich godzinach sesji “Pinch” to taki Can, jaki już dobrze znamy: monotonny rytm, perkusyjne szaleństwa natchniona, iście maniakalna partia wokalna, gitarowo-klawiszowe ozdobniki, mocna linia basu, do tego duety gitarowo-wokalne… „Soup” to spory odjazd: poskładana z kilku improwizacji, kolażowa, zupełnie luźna forma. Zaczyna się dość klasycznie, od osadzonego na wyeksponowanym rytmie jamu, by po pewnym czasie przejść w pozbawiony rytmu, bliższy współczesnej muzyce poważnej, sklejony przez Czukaya z fragmentów kilku różnych improwizacji i solówek kolaż.
To nie jest zła płyta. Wręcz przeciwnie. W „Spoon” zasłuchiwali się pewnie muzycy Ultravox, tworząc niektóre ze swych ambitniejszych utworów. Całość zresztą ponownie okazała się źródłem inspiracji dla wielu wykonawców z kręgu shoegaze, Madchesteru czy britpopu. Ale jednak „Ege Bamyasi” (po polsku – piżmian jadalny, popularna w rejonie Morza Egejskiego roślina o dużych, smacznych owocach) to płyta ustępująca dość wyraźnie poprzedniczce. Może po prostu dlatego, że, „Tago Mago” okazało się monumentem, którego przeskoczyć nie sposób.