Skoro dziś 30 grudnia – no to trzeba napisać o płycie Electric Light Orchestra. A potem wznieść toast za Jubilata.
Jakie nazwisko przychodzi nam na myśl jako pierwsze, gdy mowa o ELO? A właśnie. Zdecydowana większość jest przyzwyczajona, że ELO=Jeff Lynne – a nie zawsze tak było. Elektryczna Orkiestra Kameralna narodziła się z pomysłu kogoś zupełnie innego.
Mimo falstartu na początku działalności – inteligentny inaczej menedżer stwierdził, że zespołowi przysłuży się akcja promocyjna w postaci obrazka przedstawiającego ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii w łóżku ze swoją sekretarką, co skończyło się przegraną w sądzie, a kary za ów wyskok spłacane były jeszcze trzy dekady później – The Move było pod koniec lat 60. jednym z bardziej popularnych zespołów z Birmingham. Tyle że szef The Move, Roy Wood, coraz bardziej czuł się ograniczany formułą rockowego zespołu. Chciał stworzyć coś nowego, połączyć rock z muzyką, a gitary ze smyczkami, instrumentami dętymi itp., by kontynuować od miejsca, w którym skończyli Beatlesi. Potrzebował do tego partnera, przede wszystkim będącego dobrym gitarzystą, także wokalistą. Jeden z jego przyjaciół spełniał te warunki z nawiązką, ale na razie propozycję Wooda odrzucił, skupiony na własnym zespole The Idle Race.
Ale Wood był nieustępliwy. I w końcu na początku 1970, gdy z zespołu odszedł wokalista Carl Wayne, w The Move zameldował się niejaki Jeffrey Lynne. Nowy nabytek od początku stawiał warunki: chciał, by on, Wood i reszta (basista Rick Price i perkusista Beverley Bevan) dali sobie spokój z The Move i skupili się na pracy nad materiałem dla zupełnie nowego zespołu. Gdy w lipcu Wood wzbogacił nową piosenkę Jeffa, pierwotnie planowaną na B stronę singla The Move, o rozbudowane partie wiolonczeli, Electric Light Orchestra (nazwa pochodziła od koncepcji Wooda – połączenia kameralnego grania na małą grupę instrumentalną z rockowymi brzmieniami) skrystalizowała się jako samodzielny byt. I zaczęła się praca nad debiutanckim albumem.
Szło jak po grudzie. Nowy projekt pożerał szalone ilości pieniędzy (The Move skomponowali i nagrali płytę długogrającą, by z zysków sfinansować sesje ELO); szybko okazało się, że silne osobowości Wooda i Lynne’a to trochę za dużo jak na jeden zespół (zwłaszcza że Jeff ciągnął w tą melodyjną, klasycznie beatlesowską stronę, a Wood w stronę dźwiękowych poszukiwań i eksperymentów), a Bevan też miał charakter: gdy usłyszał jedną z nowych kompozycji Wooda, stwierdził, że jest tak kiepska, że nie zamierza tracić na nią czasu i za bębnami zasiadł ostatecznie sam kompozytor. Price czuł się spychany na margines: partie gitary basowej coraz bardziej ginęły pod niekończącymi się dogrywkami zwłaszcza instrumentów smyczkowych i szybko porzucił zespół; jego partie nagrali od nowa Roy i Jeff. Debiutancki album ukazał się w końcu w grudniu 1971.
Pierwsze, co zaskakuje przy słuchaniu, to samo brzmienie: daleko tu do wypolerowanego dźwięku znanego choćby z „Out Of The Blue”, wszystko brzmi dość surowo, nieco kanciasto wypadają te wielokrotne nakładki partii smyczków – cóż, Jeff jeszcze nie do końca opanował dobrodziejstwa nowoczesnego studia i konsolety. Był za to już dobrym kompozytorem. Dowodzi tego choćby otwierający całość „10538 Overture”: masywny gitarowy riff (któremu ciężaru i mocy dodają jeszcze skomasowane, ponakładane na siebie partie wiolonczeli, a całość fajnie uzupełnia rożek angielski), wszechobecne wiolonczele nadające całości nieco psychodeliczny posmak, równoważąca rockową część kontrastowa, łagodna wstawka – a gdzieś pod tym wszystkim zgrabna, melodyjna piosenka jakby z Beatlesów ery „Rubber Soul”… Co ciekawe, chyba jeszcze bardziej beatlesowsko wypada „Look At Me Now” Wooda – nawet nie chodzi o te wiolonczele (chwilami jakby wprost z „Eleanor Rigby”), ale o samą melodykę całości – nawet psychodeliczne odjazdy w środkowej części przypominają o Fab Four… Tak jak eksperymentatora Wooda ciągnęło czasem do Bitli, tak bardziej tradycyjny Lynne lubił też poeksperymentować z formą – „Nellie Takes A Bow” zaczyna się jak podniosła, ładnie wzbogacona smykami i fortepianem ballada, która z czasem rozwija się w luźną formalnie formę, dźwiękowy kolaż, w którym jest miejsce i na piękne trele skrzypiec, i na psychodeliczny odlot – chociaż finałowa część tej kompozycji przypomina już nieco przyszłe dzieła Orkiestry. „Battle Of Marston Moor” (to ten utwór, w którym Bevan odmówił zagrania i ostatecznie na perkusji zagrał Wood), poświęcony kluczowej bitwie angielskiej wojny domowej 1642-1651, to jeszcze większy odjazd: zdominowany przez wiolonczele, malowany ciemnymi barwami, iście filmowy obraz starcia dwóch armii, tyleż plastyczny, co niepokojący i dość trudny w odbiorze. Roy udowadnia też, że potrafi stworzyć ładny, melodyjny utwór: „1st Movement”, zdominowany przez trele gitary akustycznej, ze smykami pełniącymi rolę bardziej uzupełniającą całość, z ładną melodią. „Mr. Radio” Jeffa to bodaj najbardziej typowy dla przyszłych albumów ELO utwór na całym albumie, oda do radia z elegancką, bardzo beatlesowską melodią, choć i tu Lynne nie omieszkał nieco poszaleć, wstawiając odjechany fragment z szorowaniem wiolonczel i podniosłymi, dramatycznymi akordami fortepianu i potężny, smyczkowy finał.. Jeszcze więcej szaleństwa wkradło się do instrumentalnego „Manhattan Rumble”, zdominowanego przez fortepian dźwiękowego kolażu, w którym znalazło się miejsce i na jakby kabaretową wstawkę, i na podniosły marsz, w którym akordy fortepianu pięknie oplatają wiolonczele, i na ładną melodię w pierwszej części, i na dramatyczny finał… A co powiedzieć o „Queen Of The Hours”? Że to nagranie jakby sklejone z dwóch kontrastowych elementów: ładnej piosenki o rozlewnej melodii, ozdabianej eleganckimi skrzypcowymi zawijasami, i dramatycznych, czy wręcz chwilami brutalnych akordów wiolonczel (chwilami – wraz z perkusją – wręcz cytujących „Marsa” Gustava Holsta)? W porównianiu z tymi odjazdami finałowy „Whisper In The Night” Wooda brzmi wręcz szokująco tradycyjnie: elegancka ballada rozpisana głównie na śpiew, gitarę akustyczną i nieco bardziej stonowane niż wcześniej wiolonczele…
Co było potem? W kwietniu panowie zaczęli koncertowanie; na scenie oprócz podstawowej trójki i Hunta pojawili się skrzypek Wilfred Gibson, wiolonczeliści Hugh McDowell, Mike Edwards i Andy Craig oraz basista Richard Tandy. Koncerty okazały się spektakularną klapą: Wood uparł się nosić czarne okulary, w których prawie nic nie widział na scenie, przerwy między utworami przeciągały się w nieskończoność, bo panowie musieli przestrajać i dostrajać instrumenty, a w miksie gitary i tak skutecznie zagłuszały resztę; do tego nierzadko więcej osób było na scenie niż na widowni… Wood i Lynne szybko wzięli się za łby, Roy wściekał się, że Jeff podkręcał głośność swojej gitary na maksa, a Lynne odpowiadał, że nie mógł już słuchać, jak Wood piłuje wiolonczelę. W końcu, w czasie pracy nad nową płytą, Roy Wood odszedł, zabierając ze sobą McDowella i Hunta. Wydawało się, że historia ELO się zakończyła. Tylko że okazało się, że wydany na singlu „10538 Overture” zaczyna dość śmiało sobie poczynać na listach przebojów. Menedżer Don Arden namówił Lynne’a, by ten przejął pałeczkę lidera. U boku Lynne’a i Bevana pozostali Gibson i Edwards, Craiga wymienił Colin Walker, Tandy porzucił gitarę basową na rzecz instrumentów klawiszowych, funkcję basisty przejął Mike d’Albuquerque – i nowy skład Elektrycznej Orkiestry Kameralnej był gotowy. A po czasach, gdy ELO to był nawet bardziej Wood niż Lynne, pozostała cholernie wciągająca, ciekawa, choć ciężka w odbiorze płyta.