Co łączy piosenki „Mr. Blue Sky” ELO, „The Chain” Fleetwood Mac i „Ego, The Living Planet” Monster Magnet? Druga część „Strażników Galaktyki”. Utwory ELO i Fleetwood Mac znajdują się na ścieżce dźwiękowej, a Ego to tatuś głównego bohatera, uwaga spoiler, kawał skurwiela. Film jest przefajny, taki typowy rozrywkowy odmóżdżacz, ale w swojej kategorii nie do wyjęcia – dwie godziny świetnej zabawy.
Mały Groot pląsający przy "Mr. Blue Sky" jest po prostu rozczulający i uroczy. I nic to, że w tle reszta Strażników tłucze się z jakimś ohydnym stworem z głębin kosmosu. Badylek po prostu kradnie im tą scenę.
„Czterdzieści lat minęło jak jedne dzień!”
Czy "Out of The Blue" jest najlepszą płytą ELO? Zdania na temat są podzielone. Na pewno jest najdłuższą. Na forum dinozaurów w plebiscycie na najlepszą płytę Elektryków wygrało "Time", swoich zajadłych fanów ma "Eldorado", ja od zawsze głoszę prymat "On The Third Day" i wiem, że nie jestem sam. Są też fani jedynki i dwójki. A kolega redaktor Wiśniewski najbardziej lubi "A New World Record" (z ostatniej chwili – zmienił zdanie, woli „Discovery”). O czym to świadczy? Że Elektrycy prawie cały czas trzymali bardzo wysoki poziom i wpadki im się raczej nie zdarzały. "Out of The Blue" z pewnością jest bardzo dobrą, żeby nie powiedzieć wybitną płytą, pod pewnymi względami najbardziej ambitną, i też pod pewnymi względami ostatnią.
Ambitną – bo porwanie się na dwupłytowe wydawnictwo studyjne świadczyło o artystycznej pewności siebie wykonawcy, że materiału mu starczy na oba krążki, muzyczny rozmach dzieła, bo rozbudowane aranżacje i mamy tu "Concerto for Rainy Day" – coś w rodzaju suity, chociaż bardziej jest to cykl utworów powiązanych ze sobą tematycznie. Nie jest to u Elektryków nowość, bo Trójce mamy coś w tym rodzaju, a wcześniej też im się zdarzało grać nieomal progresywnie – chociażby na Dwójce, ale wtedy nie brzmiało to tak dobrze. I pierwszy raz od tamtych płyt zdecydowali się nagrać coś podobnego. Budżet mieli dużo większy, mogli poszaleć.
A w jakimś sensie ostatnią – bo to ostatnia płyta nagrana z sekcją smyków. Potem ELO stało się kwartetem, a kolejna płyta – „Discovery” była już inna – więcej syntezatorów i innej elektroniki, bardziej popowa, nawet dyskotekowa. Ale nie powiem na nią złego słowa, bo tam jest „The Diary of Horace Wimp” i „Need Her Love”.
Wracając do „Out of The Blue” – niedawno mój znajomy stwierdził, że jest to jeden z nie tak wielu podwójnych albumów, na których faktycznie sensownego materiału jest na obie płyty. Święte słowa. Bo czego by się tu można było przyczepić? Piosenki albo dobre, albo bardzo dobre, albo wręcz są to niezapomniane hity. Płyta do odtwarzacza i zaraz potem zdziwienie – o, to już się skończyło? A to minęło siedemdziesiąt minut. Warto też zauważyć, że czuje się, że to były faktycznie dwa winyle – „Steppin' Out” jest wyraźnym zakończeniem pierwszej części „Out of The Blue”, a „Concerto...” zaczyna część drugą. Ale niezwykle ciekawe jest cztery ostatnie utwory, oryginalnie na winylu czwarta strona, W pewien sposób absolutnie zaprzeczenie Elektryków jako hit-makerów – to powrót do grania z drugiej, trzeciej płyty, gdzie dominowały nieco bardziej progresywne klimaty. Tym bardziej widać podział „Out of The Blue” na części – tą teoretycznie mniej ambitną, piosenkową część pierwszą (pierwszy winyl) i tą teoretycznie bardziej ambitną ze suitą i „progresywnym” finałem.
Mój osobisty stosunek do tego albumu jest zdecydowanie pozytywny, ale nie specjalnie emocjonalny – bardziej lubię „Time”, „Eldorado”, a szczególnie „On The Third Day”. Jednak ja w ogóle mam dużą słabość do Elektryków już od jakichś trzydziestu kliku lat, od czasów kiedy w latach osiemdziesiątych polowałem z magnetofonem na każdą ich piosenkę. Łykałem wszystko, bez popitki, miałem nagrane jakieś trzy godziny różnych składanek, bo najpierw one zaczęły się ukazywać na CD, a właściwie płyty nieco później. Od zawsze ELO było dla mnie synonimem świetnego, efektownego pop-rocka i zwykle dostawałem to, czego się spodziewałem. Aż do „Balance of Power”. Też mniej więcej w połowie lat osiemdziesiątych pierwszy raz w całości posłuchałem „Out of The Blue” i pamiętam, że zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie – przede wszystkim rozmach, a z drugiej strony tyle świetnych piosenek. I to była pierwsza płyta ELO jaką kupiłem sobie na CD. Czyli może nie ta z tych najbardziej ukochanych, ale na pewno bardzo lubiana i często słuchana.