1. From Out Of Nowhere (Lynne)[03:14] 2. Help Yourself (Lynne)[03:14] 3. All My Love (Lynne)[03:06] 4. Down Came The Rain (Lynne)[03:29] 5. Losing You (Lynne)[03:36] 6. One More Time (Lynne)[03:28] 7. Sci-Fi Woman (Lynne)[03:07] 8. Goin' Out On Me (Lynne)[03:09] 9. Time Of Our Life (Lynne)[03:10] 10. Songbird (Lynne)[03:06]
Całkowity czas: 32:39
skład:
Jeff Lynne – Lead and Background Vocals, Guitars, Piano, Keyboards, Cello, Bass, Vibes, Drums
Steve Jay – Tambourine and Shakers
Richard Tandy – Piano Solo
Ocena:
7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
30.12.2020
(Recenzent)
Electric Light Orchestra — From Out Of Nowhere
Skoro dziś 30 grudnia, no to trzeba napisać o dziele Jeffa Lynne'a. A potem wznieść toast za Jubilata.
Ta płyta pojawiła się, zgodnie z tytułem, from out of nowhere. A przynajmniej singel z utworem tytułowym, który nagle ot tak się pojawił. Akurat w czasie mojego urlopu, więc do dziś pozostaje jednym ze wspomnień z wakacji 2019 (oprócz wypadu na Mesa Mota – dla mnie trochę takie święte miejsce). A kilka tygodni później pojawiła się cała płyta. Znów – dodajmy z kronikarskiego obowiązku – sygnowana jako Jeff Lynne's ELO i z podobnym do poprzedniczki motywem na okładce.
Muzyka wypełniająca „From Out Of Nowhere” również mocno kojarzyła się z tym, co poprzednio zaproponował Jeff Lynne. Wypełniły ją nostalgiczne, beatlesowskie w klimacie, nostalgiczne piosenki. Chwilami można było odnieść wrażenie, że „From...” to zbiór kompozycji, które nie zmieściły się na „Alone In The Universe”. Bo utwory z nowej płyty nieco jednak ustępowały poprzednikom. Choć i tu nie zabrakło rzeczy bardzo udanych. Utwór tytułowy, „Down Came The Rain” czy najbardziej udany w całym zestawie „Time Of Our Life” - wspomnienie koncertu, jaki Jeff wraz ze swoją czeladką zagrał na stadionie Wembley, a który uważa za jedno z największych przeżyć w całej karierze i życiu. Choćby ballada „Losing You”, w której pojawia się wiolonczela, czy trochę zagonione, rock'n'rollowe „One More Time” z fortepianowym solem pojawiającego się gościnnie Richarda Tandy'ego. No i wieńcząca całość bardzo ładna ballada „Songbird”.
Z jednej strony – ładna, przyjemna w słuchaniu płyta, z drugiej strony – nie jest to już tak frapujący album jak poprzedniczka. Trochę te piosenki są podobne do siebie i momentami wkrada się lekka monotonia. Też w warstwie wykonawczej – Lynne to dobry perkusista, ale jednak na ostatnich płytach brakuje mi Bevana i jego stylu. Szkoda też, że Jeff rzadko obecnie sięga po smyczki – kiedyś przecież znak rozpoznawczy Orkiestry… Tym niemniej, Jeff nagrał kolejną dobrą, przyjemną w słuchaniu płytę. Jak najbardziej godną uwagi.