Karnawał AD 2014 z ArtRockiem – czyli coś miłego w słuchaniu, a przy tym niebanalnego. Odcinek III (specjalny). Dlaczego specjalny? Ano, dlatego, że urodzinowy.
Z jednej strony, igrzyska w Rosji budzą we mnie mocno ambiwalentne uczucia, jako kolejny po Pekinie przykład kompletnego wypaczenia idei olimpizmu. Z drugiej – wiadomo, naszym się kibicuje, wszak to nie sportowcy wybierają miejsca kolejnych igrzysk. A dzisiaj nasza Mistrzyni zdmuchuje urodzinowe świeczki z tortu (ile, nie powiem, wszak kobietom się wieku nie wypomina). A czego Justynie życzę – patrz tytuł płyty.
Kariera Elektrycznej Orkiestry Kameralnej rozwijała się w co nieco paradoksalny sposób. Choć po sukcesie, jakim nieoczekiwanie okazał się singiel z „10538 Overture”, zespół zdobył pewną popularność na Wyspach – skala brytyjskiego sukcesu ELO miała się nijak do kariery, jaką zespół zaczął nieoczekiwanie robić po drugiej stronie Atlantyku. „Eldorado”, jako pierwszy album grupy, pokryło się złotem; „Face The Music” cieszyło się niewiele mniejszą popularnością. Tymczasem w Zjednoczonym Królestwie o podobnym sukcesie muzycy mogli jedynie marzyć; o ile inne brytyjskie zespoły długo czekały na przebicie się w Stanach, na wskroś angielscy ELO nie mogli się doczekać przebicia się na rodzimym rynku… Wydana we wrześniu 1976 „A New World Record” (tytuł wymyślił Tandy, spędzający czas wolny na oglądaniu transmisji z igrzysk w Montrealu) zmieniła wszystko. Album wdarł się do pierwszej dziesiątki na Wyspach, był też bestsellerem w innych częściach globu. W ciągu roku ożeniono ponad pięć milionów egzemplarzy
Całkowicie zasłużenie. O ile „Face The Music” po wyśmienitym „Eldorado” był pewnym rozczarowaniem, „A New World Record” w pełni to wynagradza. Chwilami można mieć wrażenie, że „Face…” był głównie swoistym szkicownikiem, zbiorem pomysłów przed właściwym albumem. Z drugiej strony zaś, „A New World Record” to płyta, na której Jeff Lynne bodaj najbardziej w całym dorobku Elektrycznej Orkiestry Kameralnej daje upust swej miłości do Beatlesów. Zwraca też uwagę świetne, wielobarwne, bardzo plastyczne brzmienie: „A New…” to jedna z najlepiej brzmiących płyt Orkiestry.
Całość zaczyna się od numeru iście lennonowskiego, od jesieni 1976 stałego punktu koncertów zespołu – rozpoczętego dramatyczną orkiestrową introdukcją, bogato zorkiestrowanego, dobarwionego żeńskimi chórkami, ale nie pozbawionego zadziorności „Tightrope”. Dość posłuchać melodii zwrotki i sposobu śpiewania Jeffa – jakby rodem wprost z „Instant Karma”. Potem Lynne zmienia źródło inspiracji – wszak tyleż piękna, co smutna ballada „Telephone Line” dość mocno kojarzy się z Paulową „The Long And Winding Road”… Iście barokowo zaaranżowany to utwór: mamy tu i (znów) beatlesowskie, piętrowe, wielogłosowe partie wokalne, i bogate aranżacje smyczków, i różne elektroniczne dodatki (ten telefon we wstępie to odpowiednio ustawiony syntezator Mooga). „Rockarię!” otwiera zaś operowa wokaliza, powracająca potem w środku utworu. Zgodnie z treścią: główną bohaterką jest bowiem fanka opery (w tekście padają nazwiska szeregu kompozytorów), którą pewien pan postanawia przekabacić na muzykę rockową… (Na żywo odtwarzał to – bardzo udanie – Kelly Groucutt.) Sama piosenka zaś to zgrabne połączenie beatlesowskiego rockowego grania z pewnymi naleciałościami glam-rocka.
Dalej jest równie pięknie. Najpierw bardzo melodyjne, przebojowe „So Fine”, w którym smyczki ładnie tną równo z gitarami akustycznymi, a całość dopełnia chór i odjechana elektroniczno-smyczkowa wstawka w środku. Swoją drogą ten utwór to ewenement: na ogół takie chwytliwe piosenki opierają się na sekwencji trzech akordów, dużo rzadziej pięciu, a tu jest sekwencja aż jedenastu różnych akordów! („A new world record”, indeed.) Do tego Bevan podpiął swoje bębny do syntezatora Mooga, uzyskując nietypowe brzmienie. Smyczkowy riff ładnie napędza „Livin’ Thing”, znów o beatlesowskiej proweniencji, czarownej kantylenie w zwrotce skontrastowanej z refrenem z ciętymi, wgryzającymi się w uszy smykami i z nieco lennonowskim śpiewem Lynne’a; te smyczki znów bardzo ładnie się tu przeplatają z gitarą i elektronicznymi uzupełnieniami (te niby-trąbki). „Above The Clouds” to coś w klimacie eksperymentujących, psychodelizujących Beatlesów z połowy lat 60. (choć sam nastrój utworu bardziej pachnie Beach Boys), z Jeffem śpiewającym na tle melodyjnej, rozlewnej kantyleny skrzypiec i kontrastujących ją, granych pizzicato partii kontrabasów. „Do Ya” (jeszcze z czasów The Move, chętnie grana na koncertach ELO) to rzecz z jeszcze innej bajki: zdecydowanie rockowa, z wyeksponowanym, ostrym, ekspresyjnym riffem gitary i zadziornym, mocnym śpiewem Lynne’a. Nie brakuje tu różnych dodatków i kontrastów, a to jakiejś marszowej wstawki, a to paru zmian tempa, tu i tam całość ubarwiają smyczki i wielogłosowe partie wokalne, ale… to ciągle dość nietypowe jak na Orkiestrę, solidne rockowe granie. A na koniec jest jeszcze „Shangri-La”. Jakby podsumowanie całej płyty w pigułce: jest beatlesowski klimat, ładna, rozlewna melodia, smyczki ciekawie przegryzające się z gitarami i syntezatorami, jest nawet wtopiona w tło niby-operowa wokaliza…
W dodatkach mamy m.in. niepublikowany wcześniej „Surrender” (choć cymes to średni: żwawy, ale nieszczególnie się wyróżniający niby-rock’n’roll). Poza tym, typowe ścinki: wczesne miksy, instrumentalne i alternatywne wersje… W sumie – do przesłuchania raz i wystarczy. Za to właściwy album nie znudzi się na pewno nawet po bardzo wielu przesłuchaniach. Piękna, efektowna, zwarta płyta, bez słabszych momentów.