Gorączka Sobotniej Nocy – odcinek II. Trochę okazyjny.
Świat rocka nie pozostał obojętny na eksplozję popularności muzyki disco. Lista wykonawców, którzy dali się zafascynować nowym brzmieniom, nowej stylistyce, jest bardzo długa: wszak nawet Roger Waters (fakt, za sugestią Boba Ezrina) dołożył do „Another Brick In The Wall Part Two” dyskotekowy rytm – na tyle zgrabnie, że efekt końcowy wypadł bardzo interesująco (i przebojowo). Po nową stylistykę sięgnął też twórca, zafascynowany klasyczną, beatlesowską melodyką.
Szykowny zestaw „Out Of The Blue” był dla Jeffa Lynne’a swoistym dotarciem do ściany. Bo po nagraniu w cztery lata trzech doskonałych płyt (i jednej słabej, ale potraktujmy „Face The Music” jako wypadek przy pracy) Lynne stwierdził, że w obrębie stylistyki, jakiej się poświęcił – melodyjnego, wywiedzionego wprost z późnych dokonań The Beatles rocka połączonego z bogatymi orkiestracjami i smyczkowymi popisami – już raczej nic lepszego nie stworzy. Dodajmy do tego niezbyt pozytywne nastawienie części krytyków i publiczności – bo w epoce punku całostronicowe suity i bogate brzmienie niektórym zdecydowanie nie przypadało do gustu. Poza tym, wyruszając w trasę promującą „Out Of The Blue”, Jeff nie chciał targać ze sobą całej orkiestry, niezbędnej, by wykonać niektóre utwory z nowej płyty (nie wspominając o multum problemów, jakie niosłoby nagłośnienie tylu grających na akustycznych instrumentach muzyków na koncercie), więc zdecydował, że zespół będzie grał na żywo, a symfoniczne dodatki popłyną z taśmy. Za co zebrał spore baty od niektórych muzyków i krytyków, którzy uznali to za oszustwo. Jeff Lynne postanowił – w pewnym sensie – wrócić do korzeni. Do tego, co grał na samym początku. Do melodyjnych kompozycji, prostych, ale nie zbyt uproszczonych, do zgrabnych piosenek.
W pierwszej kolejności podziękował za współpracę McDowellowi, Kaminskiemu i Gale’owi. A potem zainteresował się nową modą, nową muzyką. Zafascynowała go koncepcja osadzenia nowych kompozycji na wyeksponowanym, dominującym rytmie, wypełnienia pozostawionych przez nieobecne smyczki pustych przestrzeni w brzmieniu zespołu syntezatorami. To uproszczenie nie do końca udało się zrealizować, do nagrań zaproszono jednak muzyków orkiestrowych i chór; tym niemniej, „Discovery” (czy jak niektórzy złośliwie przekręcali tytuł – „Disco Very”) brzmiała wyraźnie inaczej niż wszystkie poprzednie płyty zespołu.
Zaczyna się wręcz świątecznie: jakieś ciche chórki, dzwonki, bajkowy nastrój… Ale „Shine A Little Love” rytmem stoi. Mocnym, pulsującym, nieco tanecznym rytmem – jakby nieco przywodzącym na myśl taniec kozacki. W warstwie brzmieniowej, obok stosowanej z rozmachem elektroniki, pojawia się też potężna, czterdziestoosobowa sekcja smyczków. Tym niemniej, w tej kompozycji elementy melodyczne wyraźnie przesuwają się na dalszy plan, ustępując miejsca tanecznemu rytmowi. Takich dynamicznych utworów z wyeksponowanym rytmem nie brakuje na tej płycie: bardziej rockowa, mająca w sobie więcej typowej dla ELO melodyki od poprzedniczki „Confusion” w całości stoi już elektroniką – nowa zabawka Jeffa i Richarda – polifoniczny syntezator Yamaha CP-80 – jest tu wykorzystana w pełnej krasie. Ten sam syntezator – czy w ogóle syntezatory – rządzą w bodaj najlepszym fragmencie płyty, „Last Train To London” – syntezator podaje tu wyraźnie dyskotekowy, nieco funkujący basowy riff, który niesie całą kompozycję, ładnie ozdabianą smykami (na teledysku pojawiali się Kaminski, McDowell i Gale, ale te smyczkowe dźwięki w nagraniu to albo znów syntezator, albo gościnna sekcja smyczków, które słychać też w innych kompozycjach), ładnie uzupełnia tło, jest też krótkie solo w środku. Nawet w zamykającym płytę (w wersji podstawowej) rockerze „Don’t Bring Me Down” potężny, masywny rytm odgrywa główną rolę.
Z drugiej strony: nie brakuje tu ballad. Ballad, które ładnie łączą „nowe” i „stare” ELO. Elegijna „Need Her Love” ma w sobie coś kojarzącego się z „The Long And Winding Road” Beatlesów (nie po raz pierwszy zresztą ten utwór zainspirował Jeff). Znów pojawia się smyczkowe tło, do tego niesamowicie brzmiące chórki w tle… Podobnie beatlesowski nastrój pojawia się w „Midnight Blue”. „Wishing” wypada nieco bardziej konwencjonalnie, podobnie jak trochę nijaki, dynamiczny utwór „On The Run”. Dość zaskakującą hybrydę stanowi za to „The Diary Of Horace Wimp”: dużo elektroniki, wokoder, a pod tym wszystkim – urokliwa, melodyjna, jakby wyprowadzona z tradycji wodewilowej piosenka o melodii nieco przypominającej „Mr. Blue Sky”…
Nowe brzmienie Elektrycznej Orkiestry Kameralnej spodobało się publiczności. „Discovery” było pierwszą płytą zespołu, która w Wielkiej Brytanii dotarła na szczyt listy najlepiej sprzedawanych płyt (gdzie pozostała przez pięć tygodni) – i to pomimo faktu, że płyty nie promowano trasą koncertową (zamiast tego nakręcono kilka wideoklipów, w których po raz ostatni w barwach Orkiestry wystąpiła cała trójka Gale-Kaminski-McDowell). Choć jest to płyta słabsza od obu poprzednich albumów ELO, choć jednak brakuje partii smyczków – jest to udana, interesująca płyta. W wersji zremasterowanej, oprócz paru szkiców, uzupełnia ją uzupełnione po latach przez Jeffa „Little Town Flirt” Dela Shannona – wykonane w duchu oryginału, bez przesadnego unowocześniania. (Swoją drogą obaj panowie się spotkali w studiu w końcu lat 80., a sam Del był kandydatem do zastąpienia zmarłego Roya Orbisona w Traveling Wilburys).
„Discovery” to interesujące studium tego, jak muzyka rockowa zaczęła flirtować z muzyką disco; płyta zabawowa, rozrywkowa, ale jak najbardziej do posłuchania.
Jutro, w sylwestrowym odcinku III: głos, włos, spojrzenie i uśmiech, od których panom miękły nogi, a ciśnienie krwi zwłaszcza w pewnych rejonach ciała niebezpiecznie rosło. (Dużej części pań zresztą również. Choć za nic się nie chciały do tego przyznać.)