Piątek z Agronomem – odcinek XXVIII.
Po przetrząśnięciu szaf i wydaniu kilku płyt z różnymi archiwalnymi nagraniami Ian Anderson zabrał się za tworzenie premierowej muzyki. Szło mu na tyle dobrze, że przygotował dwa zupełnie różne zestawy kompozycji, w mniejszym lub większym stopniu inspirowane muzyką etniczną: jeden zostawił dla Jethro Tull, jeden postanowił wydać jako drugą płytę solową. Jako pierwszy 2 maja 1995 światło dzienne ujrzał „Divinities: Twelve Dances With God”.
Jest to album nietypowy. Choć na płycie występują dwaj muzycy z ówczesnego składu Jethro Tull, śladów rocka czy folku trudno tu szukać: najbliższym określeniem terytoriów, po jakich porusza się na „Divinities” Ian Anderson jako kompozytor, byłaby krzyżówka new age i modnej w latach 90. tzw. muzyki świata, połączona z elementami muzyki religijnej (zgodnie z konceptem całej płyty). Szef Tull skupił się wyłącznie na grze na flecie (i okazjonalnym gwizdaniu), oprawiając je nienachalnymi, ciepłymi klawiszowo-orkiestrowymi tłami.
Mamy tu albo rozlewną, filmową kantylenę orkiestry stanowiącą bogate tło dla solowej partii fletu („In A Stone Circle”), albo (na ogół) małe poematy muzyczne, w których zgrabnie przeplata się parę wątków muzycznych, to solo fletu, to duet z orkiestrą, to skontrastowane partie solisty i zespołu, to rozlewne fragmenty, to taneczne motywy. “In Sight Of The Minaret” ma ładne fortepianowe wprowadzenie i quasi-barokowe ozdobniki klawesynu, ładnie przeplatające się z popisami na flecie. W „In Maternal Grace” pięknie uzupełniają się różne detale: flet, orkiestrowe tła, klawiszowe miniatury.
Tu i tam pojawiają się różne ciekawostki: dostojne brzmienie kościelnych organów uzupełnia „In Defence Of Faiths”, etniczne brzmienia fletów i takaż rytmika („En Afrique”), celtyckie brzmienia w „In The Grip Of Stronger Stuff” czy ładnie dopełniające się flet i harfa w „In The Olive Garden”. W najładniejszym na płycie „In The Pay Of Spain” pojawiają się zaś, w zgodzie z tytułem, nawiązania do muzyki hiszpańskiej (i jej interpretacji – niektóre partie, zwłaszcza w początkowej części, kojarzą się ze „Sketches Of Spain” Davisa).
Powstała płyta całkiem interesująca, równa, pozbawiona słabszych punktów, ale jako całość – nie do końca przekonująca słuchacza, jakby trochę zbyt letnia, neutralna, nie pochłaniająca zbytnio odbiorcy, nie narzucająca się. Jak najbardziej można posłuchać, ale w sumie jest to dzieło na nie więcej niż sześć gwiazdek.
„Divinities” można potraktować jako swoisty eksperyment, próbę zbadania nowych muzycznych terenów albo, po prostu, stworzenia czegoś innego, niż zazwyczaj proponował Ian Anderson tak solo, jak i z zespołem. Płyta nie wszystkim fanom Jethro Tull przypadła do gustu, szybko jednak dostali to, na co czekali cztery lata – cztery miesiące po premierze „Divinities” na rynku pojawiła się nowa płyta sygnowana przez Jethro. Czy było na co czekać – o tym za tydzień.