Piątek z Agronomem – odcinek XLIII.
Kwiecień 2014 przyniósł fanom Jethro Tull dwie ważne rzeczy. Pierwszą było ogłoszenie autorstwa Iana, potwierdzające to, o czym od pewnego czasu wśród zwolenników Jethro spekulowano: zespół przestał istnieć w roku 2011, od tamtej pory Anderson działa już wyłącznie na własne konto. A drugą – premiera nowej płyty. 14 kwietnia trafił na rynek album „Homo Erraticus”.
Jest to ciąg dalszy historii „Małego Miltona” – Geralda Bostocka, który w międzyczasie został menadżerem rockowego weterana, niejakiego Iana Andersona. Buszując w lokalnej bibliotece w rodzimym St.Cleve, Bostock natrafia na egzemplarz starej, zapomnianej książki „Homo Britannicus Erraticus” Ernesta T.Parritta, opowiadające o wybranych epizodach z historii Anglii od czasów prehistorycznych począwszy. I tu zaczyna się płyta…
Kiedyś Mark Knopfler porównał swoją muzykę do proszku do prania: ci, którzy szukają dobrego proszku, dostaną go niezależnie od tego, czy na opakowaniu jest nazwa Dire Straits, czy nazwisko Marka. Ian Anderson posłużył się nieco podobnym porównaniem: do paczki płatków śniadaniowych, które smakują tak samo niezależnie, czy na opakowaniu jest jego nazwisko, czy nazwa Jethro Tull. Tyle że akurat Anderson nie do końca ma rację – między tymi dwiema paczkami jest mała, ale zauważalna różnica. I właśnie na „Homo Erraticus” ją wyraźnie słychać, bardziej nawet niż na „Thick As A Brick 2” – choć i tam rzucała się momentami w uszy. Co prawda materiały promocyjne mówiły o mieszance rocka, folku i metalu, ale ten ostatni element (na szczęście) ogranicza się raptem do paru zagrywek gitarowych: pomijając te momenty, mamy tu do czynienia z mieszanką rocka, hard rocka i folku bardzo typową dla klasycznego Jethro Tull. Tyle że z perspektywy czasu symbolicznym jawi się fakt, że koniec Jethro Tull wyznaczyło rozejście się dróg Iana Andersona i Martina Barre’a. Florian Opahle jest dobrym gitarzystą, potrafi popisać się ciekawym riffem i interesującą solówką, ale słychać, że to jednak nie Martin. Brakuje finezji i elegancji Barre’a, brakuje tej chemii, jaka zawsze była między Ianem i Martinem, tego wręcz ponadzmysłowego dopełniania się, perfekcyjnego uzupełniania się – co jeszcze bardziej niż poprzednio daje się we znaki na „Homo Erraticus”, bo to płyta jeszcze mocniej nawiązująca do klasycznego brzmienia Jethro Tull, niż „Thick 2”.
To nie jedyna wada „Homo Erraticus”. Całość wypada kompetentnie – jest sporo fajnych gitarowych zagrywek, są organowe brzmienia niczym z połowy lat 70., jest sporo tyleż nastrojowego, co zakręconego folk-rocka z okolic trylogii „Wood”-„Horses”-„Stormwatch” („The Turnpike Inn”!), a przede wszystkim szalone fletowe popisy (od strony partii fletu to jeden z najlepszych albumów, jakie kiedykolwiek stworzył Ian Anderson), ale bardzo brakuje tu jednego: konkretnych, zapamiętywalnych melodii, czegoś, co od razu wpada w ucho, co czepia się słuchacza i już nie puszcza. Riff z „Akwalunga” czy motywy z „Thick As A Brick” nuciło się od razu; piękne melodie „Cup Of Wonder”, „Moths”, „Heavy Horses” od razu zapadały w pamięć; za pierwszym przesłuchaniem zostawała w głowie – by sięgnąć po czasy nieco bliższe „Homo Erraticus” – czarowna melodia „Pigeon Flying Over Berlin Zoo”, „Cappucino Song”, „Calliandra Shade”; nawet te bardziej złożone rzeczy w rodzaju „Budapest” czy „Rocks On The Road” – one momentalnie zaczepiały się w głowie słuchacza, bo tam zawsze podstawą była dobra melodia. Takich melodii ostatnio na płytach Iana bardzo brakuje. I w sumie z całej płyty bardziej zostaje w pamięci nastrój całości, brzmienie, niż jakiś konkretny utwór. Najbliżej byłoby w „Cold Dead Reckoning”, bardzo średniowiecznym, tyleż czarownym, co ponurym; jest jeszcze przypominający stare Tullowe ballady w rodzaju „Living In The Past” „Tripudium Ad Bellum” i brzmiący nowocześnie, jakby z drugiej połowy lat 90. „Enter The Uninvited”. I w sumie z bardziej wyróżniających się momentów to tyle.
Nie znaczy to wcale, że „Homo Erraticus” to zła płyta. Wręcz przeciwnie – jak najbardziej zasługuje na uwagę, jest albumem interesującym, pozbawionym nieudanych fragmentów, ale też niestety trochę pozbawionym blasku, jakby nieco rzemieślniczym. Trochę trudno oprzeć się wrażeniu, że intrygująca warstwa literacka nie do końca doczekała się odpowiedniej oprawy muzycznej. Jak na obecną formę prog-rockowych weteranów, „Homo Erraticus” jest na pewno jedną z najbardziej interesujących pozycji; jak na całokształt dokonań Iana Andersona od roku 1968 począwszy, lokuje się mniej więcej w środku stawki – idealnie pasuje do nieco słowna ocena z nagłówka recenzji: dobry, zasługujący na uwagę album. Do tego ciepło przyjęty przez publikę: na liście najlepiej sprzedawanych płyt w Wielkiej Brytanii dotarł aż do miejsca 14. – najwyższego od czasów… „Songs From The Wood”! (w Stanach prawie 100 oczek niżej; „Thick 2” – odpowiednio 35. i 55. miejsce).