Jak cykl floydowski – to mała podróż sentymentalna do jesieni 1995, II klasy ogólniaka. A jak II klasa LO, to oczywiście kółko chemiczne w katowickim Pałacu Młodzieży. Co tam na kaseciaku szefowej leciało, oprócz lansowanej przeze mnie (przy średnim entuzjazmie reszty załogi) Kamandy Pinka Fłojda? Jakieś głupawki typu Universe. Eric Clapton (hura!), tylko że bez prądu (uuuu...) No i „Beautiful Dreams” De Burgha. Więc jako przystawka do otwarcia cyklu „Pink Floyd oczami Strzyża” - „Beautiful Dreams” musi być.
„Bieg pociągu w większości punktów podróży określają jednoznacznie szyny. Ale tu i tam nadchodzi węzeł, gdzie możliwe są różne kierunki jazdy i gdzie pociąg może być wprowadzony na ten albo inny kierunek całkiem minimalnym nakładem energii, jaki potrzebny jest do przestawienia zwrotnic.” (James Jeans, za „Wspomnieniami” Alberta Speera)
No właśnie. Czasem jedna decyzja może mieć efekty, których nikt nie byłby w stanie przewidzieć; w moim przypadku, niecałe dziewięć miesięcy Pałacu (a zwłaszcza kontakt z jedną, konkretną osobą – tu pozwolę sobie pozdrowić M.G.) było początkiem zmian we wszystkim. Między innymi – wszystko, co w muzyce mnie dziś fascynuje, tak czy inaczej sięga korzeniami właśnie przełomu 1995/96...
Jak sam napisał w książeczce, De Burgh nagrał tą płytę w lipcu 1995 w ciągu ośmiu dni, w całości na żywo, bez dogrywek i studyjnych sztuczek, otoczony orkiestrą. Wersja kasetowa była nieco krótsza (co zresztą było częste w epoce kaset magnetofonowych – soundtrack do „Wielkiego błękitu” Bessona w wersji MC okrojono o pół godziny!) - wyleciała przeróbka beatlesowskiej „Girl”. W sumie słusznie, bo akurat ten utwór to niestety najsłabsza część płyty. Lepiej wypadły pozostałe przeróbki: „Always On My Mind” i orbisonowskie „In Dreams”. Reszta to już autorskie dzieła Chrisa, z „The Lady In Red” na czele. „In Love Forever”, „I'm Not Crying Over You” i w sumie najlepsze z tej trójki bożonarodzeniowe „One More Mile To Go” to nowe kompozycje przygotowane specjalnie pod kątem tego projektu.
W sumie: pozornie niewiele się tu dzieje. De Burgh śpiewa te swoje romantyczne pieśni, wsparty akompaniamentem orkiestry i przebijającego się gdzieniegdzie małego zespołu (m.in. gitarzysta Dave „Clem” Clempson). I wypada to bardzo fajnie. Gdzie trzeba – orkiestra dodaje mocy, głębi, potęgi brzmienia, gdzie trzeba – subtelnie wypełnia tło, uwypuklając różne dźwiękowe smaczki, dodając nowe barwy do znanych kompozycji. I w sumie to wystarczy. Bo De Burgh już tak ma. Już się raczej nie zmieni: będzie śpiewał te swoje romantyczne pieśni o miłości, czasem bardziej dramatycznie, czasem nastrojowo. Dostajemy dokładnie to, czego można się po De Burghu spodziewać, w bardzo fajnym wykonaniu.
OK – mnie akurat trudno jest oceniać tą konkretną płytę, bo każde przesłuchanie to podróż sentymentalna do pewnego, istotnego fragmentu mojego życia. Na pewno jako uzupełnienie romantycznego wieczoru z ukochaną – sprawdza się znakomicie (sprawdzałem). Poza tym – całkowicie do posłuchania.