King Crimson zajmuje i będzie zajmował w moim sercu miejsce szczególne. Jako ten właśnie zespół, który rozpoczął moje zainteresowanie Wielką Muzyką. Elektryczny jazz, fusion, Miles Davis, John Coltrane, Frank Zappa itp. – to wszystko zaczęło się od jednej płyty. Płyty z wykrzywioną bólem twarzą na okładce.
„Konstrukcję Światła” upolowałem tuż po jej pojawieniu się w sklepach. Z zaskoczeniem odnotowałem brak w składzie Tony’ego Levina, a zwłaszcza Billa Bruforda. Do dziś pamiętam rozczarowanie po jej pierwszym wysłuchaniu. O co chodzi? – zastanawiałem się. Brzmiało to jak jakiś zespół, próbujący grać w stylu King Crimson…
Na tej płycie Fripp i spółka niestety zupełnie pogubili się. Choć sam początek płyty jeszcze tego nie zapowiada. „ProzaKc Blues” wypada całkiem ciekawie, intrygująco łącząc blues z typowo crimsonowskim graniem, dodatkowo ze zniekształconym śpiewem Belewa. Bardzo przyzwoite wrażenie robi też utwór tytułowy, interesująco nawiązując do nagrań Karmazynowego Króla z lat 80., z fajnymi kombinacjami dwóch gitar, efektownie rozgrywających się między sobą. Poziom obniża nieco „Into The Frying Pan” – dość fajna, chwytliwa piosenka.
Kolejny nna płycie „FraKctured” rozczarowuje. Cała koncepcja opiera się na pożyczeniu charakterystycznej, szybkiej partii gitary z „Fracture” i ogrywaniu jej przez zespół. Tyle tylko, że na koniec słuchacz zapytuje – cytując słowa Marka Grechuty – „więc gdzie jesteśmy? – na razie tu, gdzieśmy wsiedli…” Cały sens tego utworu to właśnie ogrywanie do bólu jednego motywu gitarowego, przez co utwór stoi w miejscu: ani nie jest to punkt wyjścia do jakiejś ciekawej improwizacji – bo gdy zdaje się, że zaraz taka się zacznie, panowie wracają do punktu wyjścia – ani nie ma jakiegoś ciekawego kontrapunktu, ciągu dalszego. Jednym słowem dziewięć minut jałowego, ciągnącego się grania na dwie gitary.
„The World’s My Oyster Soup Kitchen Floor Wax Museum” robi już lepsze wrażenie: zwariowana, surrealistyczna piosenka z dużą ilością studyjnych zabaw i produkcyjnych manipulacji, tak jeśli chodzi o instrumenty, jak i o śpiew. Potem następuje kolejny długi, rozbudowany utwór: „Larks’ Tongues In Aspic Part IV”. Niestety – znów mamy tu do czynienia z tym samym problemem, który rozłożył „FraKctured”: panowie dużo grają, kombinują, konstruują ze swoich partii gitarowych istny labirynt – ale znudzony słuchacz zaczyna spoglądać na zegarek… Całe te misterne kombinacje nie układają się w całość: ot, dziewięć minut gitarowo – perkusyjnych konstrukcji samych dla siebie, bez stworzenia z nich konkretnego, spójnego (nawet na Crimsonowski sposób - vide Larks’ Tongues In Aspic Part One) utworu… Wieńcząca to męczące dziełko coda – „I Have A Dream” to najmocniejszy punkt tej płyty: gęsta gra perkusji, szalone „zaplatanki” gitar i Belew wyśpiewujący fragmenty cytatów, nazwiska i zdania opisujące kończący się wiek XX. („the bombing of the World Trade” odnosiło się do tragicznych wydarzeń z lutego 1993; po 11 września 2001 „I Have A Dream” wykonywana była głównie w wersji instrumentalnej.)
Na koniec mamy nagranie zarejestrowane przez tzw. ProjeKct X: ci sami muzycy grający improwizowaną muzykę w studio. „Heaven And Earth” jest dużo lepszy niż wydumane „FracKtured” czy „Larks… IV” – efektownie rozwijająca się improwizacja, z fajnym, dynamicznym fragmentem w środku i wyciszeniem.
Jako całość płyta rozczarowuje. Wiele tu chwil, gdzie wyraźnie brakuje pomysłów i zaczyna się jałowe granie na czas. Może gdyby wywalono z tej płyty „FraKctured” i „Larks’ Tongues In Aspic Part IV” a zamiast nich wstawiono kilka improwizacji ProjeCktu X – byłoby dużo ciekawiej? Do tego nagrywane elektronicznie bębny brzmią dziś nieco plastykowo. Dodajmy jeszcze problem z miksem (brzmi to tak jakby wszystkie ścieżki były poustawiane na jednakowy poziom, co zupełnie rujnuje dynamikę nagrań)… W efekcie mamy najgorszą studyjną płytę w historii King Crimson.