Od pewnego czasu, gdy słucham tej płyty, przywodzi mi ona na myśl tzw. Brutala z Katowic. Dla nie będących w temacie: chodzi o obskurny, molochowaty budynek katowickiego dworca PKP, który przez lata był dla wszystkich synonimem szpetoty (przed meczami reprezentacji na Śląskim dziennikarze lamentowali, że to wstyd przed kibicami ze świata, że miasto ma taką wizytówkę); po czym, gdy pojawił się wreszcie inwestor skłonny gruntownie przerobić całą pokrakę (tzn. zburzyć do gołej ziemi i zbudować coś innego), to nagle okazało się, że mamy w Katowicach bezcenny zabytek, którego nie wolno pod żadnym pozorem burzyć. I zaczęła się corrida: palono znicze, pisano o dworcu wiersze, nagle niczym spod ziemi wyrosły dziesiątki znawców i koneserów architektury, a paru dziennikarzy tłukło artykuł za artykułem, zwijając wierszówki za przestawianie w kółko kilku tych samych zdań. Na szczęście tym razem zdrowy rozsądek zatriumfował i, ku rozżaleniu kilku niespełnionych architektów i dziennikarzy, po betonowym klocu nie ma dziś śladu. Inna sprawa, że na jego miejscu, zamiast zbudować wreszcie funkcjonalny dworzec, postawią kolejną migającą błyskotkami i niepotrzebną nikomu do szczęścia galerię handlową. (A swoją drogą, obrońcy dworca ukuli dla nowego budynku nazwę „Wagina” – w sensie, że podobnie obrzydliwa. Jak dla mnie, ta część kobiecego ciała to akurat ładna jest – obrzydliwa to może być tłusta gęba Wellmanowej obżerającej się jogurtem w reklamie – ale, z drugiej strony, zawsze miałem dość specyficzny gust i poczucie estetyki.)
Po wydaniu albumu „THRAK” i stosownej trasie koncertowej, sześciu panów tworzących King Crimson udało się na zasłużony odpoczynek. Jednak bezczynność zaczęła dość szybko całą szóstkę mierzić – i pojawiły się tzw. ProjeKcty: wykonujące improwizowaną muzykę kilkuosobowe comba, złożone z Roberta Frippa i dowolnej kombinacji innych muzyków. A potem… A potem King Crimson zebrał się znów. Ale tym razem w czteroosobowym składzie: Tony Levin planował wyruszyć w trasę z Sealem, a Billa Bruforda – podobno – usunął z zespołu sam Fripp. Za tzw. niezgodność charakterów.
Brak zwłaszcza Billa – muzyka o bardzo charakterystycznym, finezyjnym stylu gry na bębnach – na muzyce zespołu musiał się silnie odciąć. I tak się stało: „The ConstruKction Of Light” przyniósł muzykę mniej wyrafinowaną, cięższą, masywniejszą niż „THRAK” – w zasadzie progmetalową. Niestety, olbrzymim minusem tej płyty była strona techniczna: kompletnie spieprzono miks (głośność wszystkich instrumentów ustawiono na maksimum, co całkowicie zabiło dynamikę), produkcja też pozostawiała sporo do życzenia – w efekcie słuchacze otrzymali, niestety, najgorszy studyjny album w całej historii Karmazynowego Króla. Tym niemniej, europejska trasa, na którą zespół wyruszył wiosną 2000, cieszyła się dużym powodzeniem. Wszystkie koncerty rejestrowano; z dziesiątek godzin muzyki wykrojono trzygodzinny album koncertowy, który ukazał się na rynku w listopadzie tegoż roku.
„Ciężka KonstruKcja”… Tytuł idealnie pasuje do tej płyty. Obecność w składzie Pata Mastelotto jako jedynego perkusisty – muzyka technicznie świetnego, ale grającego w sposób typowo rockowy, pozbawionego jazzowej finezji, jaka cechowała wszystkich poprzednich muzyków King Crimson – wyraźnie się na zespole odcisnęła: King Crimson AD 2000 na żywo to brutalna, surowa maszyneria, pełno tu hałaśliwych, sprzęgających się gitar i masywnych, osadzonych rytmów, Trey Gunn ze swoich instrumentów też wydobywa całą gamę ciężkich, przesterowanych, potężnych basowych dźwięków. W takiej oprawie komnpozycje z „The ConstruKction Of Light” wypadają o całe niebo lepiej niż w wersji studyjnej: koncertowa surowość i dynamika dodaje im wiele siły i agresji. Na żywo – jak to King Crimson – panowie sporo improwizowali, i te improwizacje wypełniają w zasadzie połowę zestawu: dwie pierwsze płyty to znane kompozycje przeplatane utworami powstającymi spontanicznie na scenie, ostatnia płyta to odpowiednik „THRaKaTTaK”: w całości wypełniają ją improwizacje, do tego różne spontanicznie powstałe fragmenty z różnych koncertów sprytnie posklejano ze sobą, tworząc studyjne kolaże koncertowych jamów („spójna prezentacja wykrojona z serii niespójnych wydarzeń”).
Zaczynamy 4 czerwca w Monachium. Pozbawione studyjnych zabaw i zniekształceń, brzmiące bardziej naturalnie i dynamicznie – wreszcie ktoś wpadł na to, że podkręcanie głośności wszystkich możliwych instrumentów na maksimum kapitalnie niszczy klarowność i dynamikę brzmienia, więc tym razem dzięki sensownemu miksowi gitarowe zaplatanki i odjazdy z basowymi figurami w podkładzie bardzo ładnie się komponują, zamiast zlewać się w jedną całość - „Into The Frying Pan” bardzo fajnie otwiera cały koncert. Potem skok o dwa dni do Bonn: w „The ConstruKction Of Light” Belew jakby miał lekkie problemy z głosem, ale warstwa instrumentalna wypada równie precyzyjnie co na płycie, za to jakby bardziej ekspresyjnie. „ProzaKc Blues” (Paryż, 25 czerwca), pozbawiony studyjnych sztuczek, na żywo wypada bardziej riffowo, bardziej agresywnie, także dzięki szorstkiej interpretacji wokalnej.
Potem wracamy do Niemiec: improwizacja z koncertu w Monachium wypada dość agresywnie: transowe ostinato perkusyjne, spora dynamika, oprócz pokręconych, niby-syntezatorowych brzmień gitar także ekspresyjne, poprzepuszczane przez różne efekty solo, krótkie solo basowe Gunna… Także średnio wyrafinowany, „ciężki” styl gry Mastelotto bardzo tu pasuje. Potem mamy fragment polski. Zarejestrowane 10 czerwca w Warszawie „One Time” wypada nieco mniej bogato niż na płycie (jednak para Bruford-Levin, choć stanowiła tylko połowę sekcji, na nagrania z „THRAK” miała dużo większy wpływ, niż tylko nadawanie rytmu), co na szczęście niespecjalnie szkodzi tej pięknej przecież piosence: gdy trzeba, Mastelotto też potrafi zagrać subtelniej, z wyczuciem. Również z Warszawy, tyle że z 11 czerwca pochodzi „Dinosaur”: w pewnej koncertowej surowości wyraźnie bardziej agresywny, jakby bardziej bezpośredni niż na płycie studyjnej. Zwłaszcza mostek wypada ciężko, masywnie. Zarejestrowane 9 czerwca w Poznaniu „VROOOOM” to również masywny, praktycznie metalowy atak na zmysły słuchacza, choć spokojniejszy, kontrastowy fragment w środku wypada podobnie jak w studyjnym oryginale bardzo ciepło (swoją drogą Trey Gunn w tym fragmencie intrygująco zastępuje Levina, rzeźbiąc ciekawie brzmiące figury basowe).
Kolejne „FraKctured” to sklejka dwóch rejestracji, z 6 czerwca z Bonn i z 28 maja z Kopenhagi. No cóż… brzmienie to jedna sprawa, ale na żywo nadal niestety słychać, że ten utwór to takie tzw. granie o siedmiu zbójach: zaplatane, niezwykle kunsztowne partie gitarowe nie podążają donikąd, pozostają sztuką dla sztuki. Niestety.
Potem pozostajemy w Bonn. Ciekawie wypada pierwsza część „The World’s…” – ciężka, agresywna, chwilami wręcz ocierająca się o granie w stylu Rage Against The Machine; druga część, łagodniejsza, z soundscape’ami Frippa, wypada już mniej intrygująco. Improwizacja z Bonn zaczyna się w nieco THRaKaTTaKowym stylu (soundscapesy, różne zakręcone odgłosy i sample) – dopiero po ponad trzech minutach wyłania się z tego dynamiczny rytm, wzbogacony o przeróżne brzmienia gitarowych solówek (od bardziej czystych, po ciężko posprzęgane).
Druga płyta rozpoczyna się od wizyty w Barcelonie, 27 czerwca. „Sex Sleep Eat Drink Dream”, zagrane nieco ciężej niż w oryginale, mimo wszystko nie straciło swej charakterystycznej finezji (albo inaczej, ładnie połączyło ją z chropowatością i brutalnością choćby basowych riffów Gunna). Choć akurat w tym fragmencie płyty Belew ma wyraźne problemy z gardłem… Utwór płynnie przechodzi w kolejną improwizację, tym razem z niemieckiego Offenbach z 7 czerwca. Jest ona dość stonowana, powoli sobie płynie, dużo tu soundscape’ów, sporo różnych dziwnych dźwięków generowanych przez elektroniczne bębny, jest ładny basowy pochód w środku i zakręcone gitarowe solówki… Całość płynnie przepływa w intrygujące, spowolnione wykonanie „Cage”, z Belewem grającym na gitarze akustycznej – i bardzo fajnie się to stapia z elektronicznym tłem. Potem mamy Paryż, 25 czerwca, i „Larks’ Tongues In Aspic: Part Four”. Co ciekawe, w przeciwieństwie do “FraKctured”, ten utwór naprawdę zyskuje na żywo: lekkie retusze aranżacyjne plus gwałtowność i ekspresja, stłumione spieprzonym miksem i produkcją płyty studyjnej, w surowszej wersji koncertowej, sprawiły, że słucha się tego naprawdę przyjemnie. Z Londynu, z koncertu 3 lipca, pochodzi znane już z płyty ProjeKct Two „The Deception Of The Thrush” – zagrane w sposób zbliżony do oryginału, z charakterystycznym, narastającym zakończeniem. I na koniec drugiej płyty trafiamy do Warszawy, 11 czerwca: z tego koncertu pochodzi świetnie, dynamicznie zagrane „Heroes” Davida Bowiego.
Trzecią płytę wypełniają w całości zbudowane z improwizowanych fragmentów dźwiękowe kolaże. „Sapir” (Paryż, 25 czerwca i Londyn, 3 lipca) zaczyna się spokojnie, od ambientowych mgiełek soundscape’ów i różnych sampli z talkera, by po pewnym czasie rozkręcić się w dość dynamiczny zespołowy popis. „Blastic Rhino” (Bonn, 6, Praga, 13, Gardone Riviera, 21 i Madryt, 29 czerwca) to od razu cios między oczy: całość napędza agresywny riff, cały zespół wypada tu ciężko, masywnie. Podobnie agresywny, mimo spokojnego początku, jest „ccccSeizurecc” (Stuttgart, 3, Monachium, 4, Poznań, 9, Conegliano Veneto, 20, Rzym, 23 czerwca i Londyn, 7 lipca). Spokojniej wypada „Off And Back” (w całości pochodzące z koncertu w Offenbach, 7 czerwca); z kolei „More (And Less)” (Rzym, 23 czerwca i Barcelona, 27) wykorzystuje gęstą linię basu i efekty dźwiękowe jakby żywcem zaczerpnięte ze stylistyki… techno! „Beautiful Rainbow” (San Sebastian, 28 czerwca) przez większą część operuje stonowanymi, chwilami wręcz eterycznymi brzmieniami; dopiero po ponad czterech minutach gitary nabierają mocy i ciężaru. Dość stonowanie, spokojnie przez cały czas płynie sobie „7 Teas” (Kopenhaga, 27/28 maja i Monachium, 4 czerwca): mamy tu dość długie solo gitarowe, ale zespół nie epatuje tu specjalnym ciężarem, klimatycznie rozgrywając pomiędzy sobą poszczególne partie instrumentalne. „Tomorrow Never Knew Thela” (Warszawa, 10 czerwca i Praga, 13) jest zaś prawie psychodelicznie zakręcone: lekko „zataczający się”, nietypowy rytm, pokręcone brzmienia i partie gitarowe osnute wokół sampli z „Tomorrow Never Knows”. Podobnie zakręcony jest „Uboo” (Madryt, 29 maja i Londyn, 3 lipca): przetaczające się z kanału na kanał partie gitarowe, tajemnicze soundscapesowe tła niby z horroru, samplowane dialogi z filmów, gęsta, maniakalna gra Mastelotto, wściekle posplatane gitarowe partie i basowe pochody… Potem mamy drugą, różniącą się szczegółami aranżacji wersję „The Deception Of The Thrush” (Berlin, 31 maja, Rzym, 23, Paryż, 25 i San Sebastian, 28 czerwca) zwieńczoną zagranym przez Belewa na gitarze akustycznej fragmentem „Three Of A Perfect Pair”, i na sam koniec dostajemy „Arena Of Terror” (Poznań, 10 czerwca) – amorficzną, nastawiającą się na tworzenie klimatu improwizację (tytuł wziął się ponoć stąd, że Frippowi, niezadowolonemu z wielkości sali, podobno bardzo źle się w wielkiej Arenie tego wieczora grało). Jest jeszcze „Lights Please” – dźwiękowy zapis incydentu z koncertu w Rzymie, 23 czerwca, gdy Fripp przerwał koncert, gdy ktoś w trakcie utworu zrobił mu zdjęcie z fleszem, i zażądał, by winowajca oddał mu aparat, na co, sądząc z okrzyków z sali, fotografujący najwyraźniej nie chciał się zgodzić.
Nie ma ta płyta najlepszej opinii. W „Teraz Rocku” gwiazdek miała niewiele (trzy w pierwszej recenzji, dwie i pół we wkładce); na Progarchives ma średnią 3.50 – z regularnych koncertówek tylko „Earthbound” i „THRaKaTTaK” mają niższą. No cóż – nie mnie to oceniać. Mnie ten album od zawsze się podobał: ma jaja, ma energię, ma moc. W przeciwieństwie do Brutala z Katowic – taki muzyczny brutalizm jest jak najbardziej akceptowalny. I na swój sposób – fascynujący.