Sylwester z ArtRockiem – odcinek I. Czyli coś miłego i niebanalnego do słuchania w ostatni wieczór roku.
Może nazwanie Men At Work gwiazdą jednego przeboju byłoby cośkolwiek na wyrost – wszak zespół trochę dobrze sprzedających się singli miał, przez krótką, kilkuletnią karierę nagrał dwie bardzo dobre i bardzo dobrze sprzedające się płyty, do tego lider prowadzi już trzecią dekadę całkiem udaną karierę solową – tym niemniej, wszyscy pamiętają ten zespół z jednego, wielkiego przeboju.
Założycielem i liderem zespołu był Colin James Hay – młody Szkot, którego rodzina (coś jak u braci Youngów) pod koniec lat 60. przeniosła się na Antypody. Colina szybko wciągnęła muzyka, w drugiej połowie lat 70. zaczął szukać szczęścia jako wokalista akompaniujący sobie na gitarze akustycznej, zaczął też pisać własne utwory. Podobną drogą podążał jego australijski rówieśnik Ron Strykert – i tak w roku 1978 obaj panowie zaczęli tworzyć i występować wspólnie. Po drodze przyplątał się perkusista Jerry Speiser, trzech muszkieterów wypatrzył prog-rockowy keyboardzista Greg Sneddon i tak powstał zespół. Długo się nie utrzymał – Sneddon widział pozostałą trójkę wyłącznie w roli akompaniatorów, czego ani Strykert, ani zwłaszcza Hay nie akceptowali, i po nagraniu kilku piosenek do niskobużetowego musicalu „Riff Raff” klawiszowiec podziękował reszcie za współpracę. Wakat nie utrzymał się długo – bardzo szybko Sneddona zastąpił multiinstrumentalista Greg Ham (oprócz klawiatur obsługujący też instrumenty dęte i smyczkowe), gdzieś przy okazji akces zgłosił basista John Rees – i pod koniec roku 1979 na australijską scenę pop-rockową wkroczył zespół Men At Work.
W roku 1981 zespołem zainteresowała się wytwórnia Columbia. Już pierwszy singel zespołu – „Who Can It Be Now” – zaistniał na listach przebojów. W Wielkiej Brytanii co prawda była ledwie piąta dziesiątka zestawień, ale w USA zespół zaczął od pierwszego miejsca na liście – lepiej nawet niż w rodzinnej Australii, gdzie Men At Work wylądowali oczko niżej. A potem przyszedł… wiadomo – jeden z największych przebojów lat 80., czyli „Down Under”. Tym razem oprócz Australii i Stanów (i to na piętnaście tygodni) pierwsze miejsce na listach było też w Zjednoczonym Królestwie. Inna rzecz, że sukcesu nie udało się powtórzyć – kolejne single „Be Good Johnny” i „Underground” przeszły bez większego echa nawet na Antypodach. Popularność „Down Under” pociągnęła sprzedaż debiutanckiej płyty „Business As Usual” – łącznie poszło 15 milionów egzemplarzy, z czego aż sześć w USA.
Do dziś „Business As Usual” broni się świetnie. Men At Work prochu nie wymyślili – bardzo melodyjne piosenki, miękki śpiew Haya, wszechobecne, ciepłe, stonowane syntezatorowe brzmienia, wyraźnie zaznaczona linia basu, eleganckie partie gitary (choćby leniwa solówka w „I Can See It In Your Eyes”), doprawione do smaku fletem i saksofonem, całość podana ze sporym luzem i dystansem (dość obejrzeć teledysk do „Down Under”). Nie tylko zresztą syntezatory tu rządzą – w takim „Who Can It Be Now” melodię w dużej mierze podaje saksofon, pełniący tu chwilami rolę jakby drugiego wokalisty, wchodzący w ciekawe dialogi z gitarami.
„Down Under” – wiadomo: klasa sama dla siebie, utwór, który w zasadzie nie odczuł upływu czasu. Efektowny riff zagrany na flecie, zapadająca od razu w pamięć melodia, cośkolwiek ironiczny tekst o Antypodach, gdzie piwo leje się strumieniami, aż faceci jadą do Rygi, przyjemny drive sekcji rytmicznej i syntezatorów, cieplutkie, naturalne brzmienie… Oj, można tego słuchać w kółko. A co jeszcze ważniejsze, perełek nieznacznie tylko mniejszego kalibru jest na tej płycie więcej. Właściwie trudno byłoby tu znaleźć jakiś nieudany, nietrafiony fragment. Już „Who Can It Be Now” bardzo fajnie wprowadza w klimat tej płyty: należycie podbita w miksie partia gitary basowej, nowofalowo-noworomantyczne partie klawiszy, gitarowe zagrywki i doszlachetniający całość saksofon – plus intrygujący tekst o cierpiącym na agorafobię facecie, bojącym się wyjść z domu i dostającym gęsiej skórki na dźwięk dzwonka. Nienachalnie przebojowo wypada „I Can See It In Your Eyes”: dynamiczny, melodyjny, z ciekawie uzupełniającymi się gitarami i syntezatorami. W całkowicie już zelektronizowanym, dynamicznym, co nieco dusznym „Helpless Automaton” zaznaczają się pewne wpływy Kraftwerk. Fajnie uzupełnia go luźniejszy „People Just Love To Play With Words”, znów z saksofonem ciekawie uzupełniającym elektronikę, nadającym całości jazzujący posmaczek, gdy w środkowej części wygrywa solówkę. Dla kontrastu, kolejny „Be Good Johnny”, choć znów solidnie rozsyntezatorowany, otwiera gitarowy cios. Żeby było ciekawiej, w ciepłym gitarowym wprowadzeniu do „Touching The Untouchables” pobrzmiewa echo Dire Straits, potem pałeczkę przejmują naleciałości z Karaibów/The Police… Reggae pulsuje też gdzieś w tle „Catch A Star”. A na sam koniec jest bardzo klimatyczna, niespieszna ballada „Down By The Sea”. Jakby rzeczywiście zagrana w rytm fal, powoli, bez pośpiechu obmywających ląd…
Kolejna płyta, „Cargo”, choć nie aż tak przebojowa, była dziełem równie udanym. A potem… zaczęły się schody. Parę lat nieustannego koncertowania (z małymi przerwami na tworzenie i nagrywanie) dało się muzykom we znaki. Zwłaszcza Speiserowi, który coraz gwałtowniej ścierał się z Hayem. W końcu, nie mogąc znieść apodyktycznego lidera, perkusista odszedł z Men At Work; w ślad za przyjacielem podążył John Rees. Hay, Ham i Strykert w trójkę, z użyciem automatów perkusyjnych, nagrali jeszcze album „Two Hearts”, ale płyta ta była jedynie ponurym podzwonnym dla Men At Work. Po drodze odszedł jeszcze Strykert, zespół co prawda pokoncertował jeszcze (z udziałem m.in. byłego muzyka Zappy Chada Wackermanna na bębnach), ale w roku 1986 także i Ham porzucił Men At Work. Colin Hay rozpoczął wtedy nagrywanie pod swoim nazwiskiem… Zespół co prawda okazjonalnie się schodził (tzn. Hay i Ham + gościnnie zaproszeni sidemani), ale do studia panowie już nie weszli. A potem historia „Down Under” miała wyjątkowo ponury epilog. W roku 2009 muzycy zespołu spotkali się w sądzie – jak się okazało, partia fletu ze sławnego przeboju trochę za bardzo przypominała starą piosenkę „Kookaburra”. Co prawda muzycy zeznali, że ostateczny kształt piosenki był efektem zbiorowego jamu pod wpływem ogromnych ilości trawki, a Ham twierdził, że zagrał po prostu pierwsze, co mu pod palce weszło, jednak sąd przychylił się do opinii właścicieli praw autorskich „Kookaburry”. Greg Ham, przekonany, że teraz będzie już pamiętany tylko jako plagiator, załamał się nerwowo. 19 kwietnia 2012 znaleziono go martwego w jego domu w Carlton North.
Jutro odcinek II. A w nim – o różnych paniach, w tym o jednej, która przylatuje o wpół do pierwszej w nocy.