Jak już napisał Paweł: „Sounds That Can’t Be Made” wywołała w redakcji różne reakcje. Od entuzjazmu po wyraźnie negatywne odczucia. Zresztą, kolejne recenzje są in statu nascendi. W pierwszej kolejności padło na mnie, w sensie: wiecie, rozumiecie, kolego taki a taki, jako zodiakalna Panna nie będziecie owijać w bawełnę, tylko bez zbędnego certolenia się wyłożycie swoje zdanie. Jak jest źle – to się przewalcujecie, jak dobrze – sypniecie gwiazdkami. Tak więc, Sounds That Can’t Be Made – po raz drugi i nie ostatni.
Jak dla mnie, skład z Hogarthem jak na razie odnotował jedno arcydzieło – absolutnie doskonały, frapujący album „Afraid Of Sunlight” – i dwa strzały w poprzeczkę: „Anoraknophobii” i „Seasons End” niewiele zabrakło do dziesięciu gwiazdek. Poza tym, było różnie. Były płyty bardzo dobre („marillion.com”, „Happiness Is The Road”), dobre (“This Strange Engine”, „Marbles” i „Holidays In Eden”) I takie sobie (“Radiation”). A co do “Brave”, to do dziś nie wyrobiłem sobie jednoznacznej opinii. Znaczy, finał tej płyty, od utworu tytułowego wzwyż, to rzecz absolutnie znakomita, ale poprzednie trzy kwadranse chwilami frapują, chwilami nieco nużą, chwilami wypadają bardzo pięknie („The Hollow Men”). Generalnie, bardzo nierówna to płyta.
A jak wypada ta najnowsza? No cóż, po wyrżnięciu z hukiem w dno na „Somewhere Else”, zespół odbił się w bardzo dobrym stylu, bo „Happiness…” to była rzecz naprawdę na wysokim poziomie. Natomiast „Sounds…” – no cóż. Nie jest to na pewno album zły, niestety – jest strasznie nierówny. Zabrakło odpowiedniego zredagowania całości, zabrakło kogoś, kto by powiedział: ej, panowie, ale ten kawałek to zwyczajnie nam nie wyszedł, odpuśćmy go sobie. Na tej 75-minutowej płycie czai się świetny, 50-minutowy album, niestety rozmyty przez niezbyt udane fragmenty.
Do jasnych punktów tej płyty na pewno należą dwa najdłuższe utwory. Otwarcie „Gazy” jest bardzo przyjemne: ciche, klimatyczne dźwięki, z których wyłania się dynamiczny gitarowy riff i programowany, mechaniczny rytm, gitara momentami wchodzi na progmetalowe obroty… Dynamiczne granie jest kontrastowane spokojniejszymi momentami, z Hoggym śpiewającym na elektronicznym tle. I tak będzie już do końca, dynamiczne granie skontrastują delikatniejsze elektroniczne fragmenty. Z jednej strony – fajnie to wypada, z drugiej – coś takiego na płycie „Following Ghosts” z równie dobrym skutkiem zaproponował Galahad. 14 lat temu. Sam finał tej kompozycji brzmi już zdecydowanie marillionowo – to Hoggy pośpiewa sobie z fortepianem albo z elektronicznym tłem, to Rothery zagra zamaszystą, należycie dramatyczną solówkę. Ogólnie, „Gaza” to bardzo przyjemne otwarcie całej płyty, od strony kompozycyjnej nieco kojarzące się z „This Strange Engine”, czy nawet bardziej „Interior Lulu” – w sensie dość luźnej, kolażowej struktury całości: poszczególne elementy są od siebie różne, chwilami ciężko doszukać się wspólnego mianownika, ale jako całość kolejne fragmenty całkiem zgrabnie się uzupełniają. „Montreal” wypada bardziej spójnie, zaczyna się Hogarthowską pieśnią z klawiszowym akompaniamentem, po czym, po syntezatorowym pejzażowaniu a la Tangerine Dream drugiej połowy lat 80., z klawiszowych mgiełek wyłania się klasycznie H-Marillionowe granie, z należytą dawką podniosłości, zmian tempa, klimatu, syntezatorowych i gitarowych zagrywek. Może panowie nieco się tu zapędzili (na 3 minuty przed końcem można by utwór zakończyć bardzo efektownie, późniejsze parę minut to trochę nabijanie czasu), tym niemniej końcowy efekt jest bardzo udany. Co jeszcze? W „Pour My Love” panowie jakby próbowali wskrzesić magiczny klimat „Go!” – nie bez powodzenia: całość ładnie prowadzi zgrabna linia fortepianu, do tego gitarowe dodatki, fajna solówka, a całość zasadza się na ładnej, zapamiętliwej melodii. Może nie jest to utwór aż takiej klasy, jak rzeczone „Go!”, jeden z najjaśniejszych punktów w całym dorobku Marillionu, ale niewątpliwie jest to utwór dużego kalibru. „Invisible Ink” zaczyna się od klasycznie hogarthowskiej ballady, by zgrabnie ulec transformacji w dynamiczny, rockowy utwór (bonus za aranżacyjny pomysł z przewijającymi się cały czas cymbałkami). Na koniec mamy jeszcze nieco floydowską, ładnie uzupełnioną orkiestrowymi wstawkami w części środkowej balladę „The Sky Above The Rain”.
Niestety, w tej układance nie zabrakło elementów zwyczajnie zbędnych. Przede wszystkim – utwór tytułowy. Niby dynamiczny, z bogatym syntezatorowym tłem i fajnymi partiami gitary, niby panowie kombinują, urozmaicają całość spokojniejszą, nie tak barokowo zaaranżowaną wstawką w środkowej części, w finale Rothery znów krzesze dramatyczne solo, ale w sumie jest to rzecz pozbawiona wyrazu, nijaka. W zamyśle przebojowe „Power” wypada rzemieślniczo, zachowawczo – ma być niby przebojowo, do tego klimatycznie, ale brakuje tu przede wszystkim tego, co powinno być podstawą: dobrej melodii. Bez tego zostaje próba czarowania nastrojem, klimatem, nie bez pewnego powodzenia (fajnie wypadają przejścia między spokojniejszym a bardziej dramatycznym graniem), ale ten utwór to taka kolorowa wydmuszka: ładna, barwna, ale nie da się ukryć – pusta w środku. Dość podobnie wypada niestety „Lucky Man”: mimo wysiłków Hogartha i Rothery’ego, utwór ten sprawia wrażenie typowego wypełniacza.
Najnowsze dzieło H-Marillion należy zaliczyć do płyt dobrych: nie jest to pozycja przynosząca zespołowi wstyd, jest tu kilka fragmentów naprawdę sporej klasy, ale niestety, nie udało się wyeliminować kilku kiksów. Trudno też powiedzieć, by album ten wnosił do dorobku Marillion coś nowego: poza pojedynczymi wychyleniami i eksperymentami brzmieniowymi, zespół trwa tu na dawno ustalonych pozycjach, pielęgnując swoje klimatyczne progresywne granie. Co niekoniecznie musi być grzechem: wiesz, co dostaniesz – i dostajesz dokładnie to, na co liczysz. Panowie z Marillion po prostu osiągnęli już etap, na którym miejsce eksperymentów zastępuje kultywowanie wypracowanego przez lata brzmienia. Jest bezpiecznie i stylowo; gdyby odrzucić zbędne fragmenty, byłby 9-gwiazdkowy album. A tak, niestety, jest tylko dobrze. Trochę szkoda zmarnowanej szansy.