Można nie lubić Milesa. Niewątpliwie był człowiekiem trudnym we współpracy, egocentrycznym, z wyjątkową megalomanią opowiadającym o swych dokonaniach – co nie zmienia faktu, że nagrywał wielkie płyty, tworzył zuchwale nowatorskie dzieła i wynajdywał interesujących, mało znanych muzyków, którzy wyrabiali sobie markę, grając w jego zespołach. I ciągle się zmieniał, ciągle poszukiwał.
W latach 60. poszukiwał nieustannie. Drugi wielki kwintet Milesa – z Hancockiem, Wayne’em Shorterem i genialną sekcją rytmiczną Tony Williams – Ron Carter – zakończył istnienie płytami „Miles In The Sky” i „Filles de Kilimanjaro” z roku 1968 (z gościnnym udziałem Chicka Corei i Davida Hollanda): tu już pojawiły się elektryczne instrumenty, RMI 368 Electra-Piano/Harpsichord i gitara basowa Fendera, dodatkowo na tej pierwszej na gitarze elektrycznej zagrał George Benson. Sama muzyka też się zmieniała: typowe dla jazzu muzyczne struktury i synkopowane rytmy coraz częściej mieszały się z elementami rocka. A potem wybuchło „In A Silent Way”: dzieło wyraźnie inne, choć z „Filles de Kilimanjaro” wyrastające, bardziej eksponujące pulsujące rytmy, zrywające z typową dla wcześniejszych płyt Davisa melodyką: chwilami melodia całkowicie zanikała, zastępowana niesamowitymi dźwiękowymi przestrzeniami. Wtedy ta płyta wydawała się szokująco nowa, zaskakująco inna. Ale prawdziwy szok przyszedł w kwietniu 1970, gdy na rynku pojawiła się płyta o uroczym tytule „Kurewskie Nasienie”.
Muzycy, podobnie jak przy wcześniejszej o dekadę sesji „Kind Of Blue”, mieli po prostu wejść do studia i zacząć grać, jak najbardziej spontanicznie, na podstawie szczątkowych melodii i bardzo skąpych wskazówek samego Maestro. W cichszych momentach utworu tytułowego można usłyszeć Milesa instruującego muzyków co do tempa utworów i sposobu gry, słychać też, jak podaje tempo pstrykając palcami; czasem też mówi, który z muzyków ma aktualnie zagrać solówkę. Davis uważał też, że taki sposób tworzenia wyzwala spontaniczność w graniu, a do tego zmusza poszczególnych muzyków do zwracania większej uwagi do tego, co gra reszta zespołu, by jak najlepiej się wpasować w powstającą całość. A zespół jest bardzo rozbudowany: dwóch basistów, kilku perkusistów/perkusjonalistów, John McLaughlin na gitarze, dwóch (w „Pharaoh’s Dance” i „Spanish Key” nawet trzech) muzyków grających na fortepianach elektrycznych (w tym przyszłe gwiazdy Joe Zawinul i Chick Corea) i trzech grających na instrumentach dętych: jako soliści sam Maestro i Wayne Shorter oraz Bennie Maupin, którego klarnet basowy wypełnia tło, nadając całości niesamowity, odrealniony charakter. Sam Miles też gra inaczej: wiele tu wysokich, ostrych, drażniących partii, wyraźnie innych niż typowe dla niego, nastrojowe, melodyjne brzmienie. To nowe brzmienie wyróżnia się choćby w utworze tytułowym, a także w „Spanish Key”, gdzie Davis i McLaughlin chwilami wręcz pojedynkują się na instrumenty. W krótkim utworze „John McLaughlin” w roli głównej występuje gitara elektryczna: tytułowy bohater tej kompozycji gra efektowne, nieco bluesowo zabarwione partie.
Ktoś porównał to granie do indyjskiej ragi. Rzeczywiście: dzięki długim, niekończącym się jamom, długim strumieniom dźwięków ma ta muzyka hipnotyczną, halucynacyjną wręcz, psychodeliczną transowość, nadawaną przez rozbudowaną i wyeksponowaną sekcję rytmiczną (dwóch perkusistów plus perkusjonaliści obsługujący kongi, shakery itp., do tego uzupełniające się partie kontrabasu i gitary basowej), co nadaje całości jeszcze bardziej rockowy charakter. Zresztą, to wyeksponowanie sekcji rytmicznej i pulsującego rytmu i zepchnięcie warstwy melodycznej na dalszy plan od tej właśnie płyty stanie się cechą charakterystyczną tzw. elektrycznego okresu twórczości Milesa Davisa. Niesamowicie brzmi zwłaszcza „Miles Runs The Voodoo Down”: powolny, kroczący rytm rodem wprost z nowoorleańskiej procesji pogrzebowej w połączeniu z odjechanymi, kosmicznymi dźwiękami gitary i fortepianów elektrycznych zyskuje tu niesamowity, wręcz futurystyczny wymiar. Właściwie jedyną kompozycją, która nie opiera się na wyeksponowanym rytmie, jest finałowa „Sanctuary” (w wersji CD doklejono jeszcze utrzymaną w podobnym nastroju „Feio”): utrzymana w niesamowitym klimacie, nastrojowa kompozycja.
„Kurewskie Nasienie” to także popis studyjnej obróbki dźwięku. Bo gotowy materiał był obrabiany (ręcznie, przez cięcie taśmy – wszak to był rok 1970) całymi godzinami: zapętlano drobne fragmenty, dodawano różne efekty, pogłosy, niektóre fragmenty puszczano od tyłu… W pełni wykorzystano też stereofonię: partie poszczególnych muzyków podzielono na poszczególne kanały, co umożliwia dokładne analizowanie, jak zgrywają się ze sobą np. pianiści, jak kontrapunktują nawzajem swoje partie.
Na pewno nie jest to muzyka łatwa: jest niezwykle gęsta, sprawiając chwilami wrażenie wściekle kipiącej, gęstej muzycznej magmy, niezwykle złożona. Zupełnie inna od wszystkiego. Jest w „Bitches Brew” coś z czarnego monolitu z „2001: Odysei Kosmicznej”: ta płyta jest jak pochodząca z innego świata nieprzenikniona, pełna niesamowitości tajemnica, której dokładne poznanie i spenetrowanie wydaje się być poza ludzkimi możliwościami. Ale na pewno warto spróbować, warto dać się porwać tej płycie. Warto dać się jej zafascynować.