Zastanawiam się dlaczego w przypadku ukazywania się nowych wydawnictw wykonawców pokroju Marillion mam tak duże oczekiwania. Zapewne dlatego, że zespołom z najwyższej półki (a za taką kapelę H’a i s-ki uważam) stawiam poprzeczkę niezwykle wysoko. Swoje też dokładają sami muzycy Marillion, którzy dotychczas mieli w zwyczaju - przy okazji prac nad kolejnymi płytami - prześcigać się w samozachwytach nad powstającym właśnie materiałem, co też podsycało ekscytacje podczas okresu wyczekiwania. Efekty tego w ostatnich latach były różne; powstawały zarówno arcydzieła („Marbles”, „marillion.com”), pozycje chybione („Happiness Is The Road”, „Anoraknophobia”) jak również te zupełnie przeciętne („Somewhere Else”). Nie inaczej było w przypadku omawianej płyty. Niestety „Sounds That Can’t Be Made” można śmiało zaliczyć do grupy tych ostatnich.
Nie powiem, że nowy produkt chłopaków z Marillion jest zły. Absolutnie nie. Jest po prostu nijaki. Pierwszym zarzutem jaki można postawić nowej płycie jest jej długość. 74 minut to dużo. Zdecydowanie za dużo. Nie oszukujmy, muzycy nie mieli wystarczającej ilości dobrego materiału, aby zapchać pojemność płyty kompaktowej po niemal same jej brzegi. Oczywiście, nie można odmówić wielu fragmentom, ani ciekawych pomysłów, ani też świetnego wykonania. Jednak niestety nie brakuje także takich, które nie robią na słuchaczu najmniejszego wrażenia i nie zostawiają śladu w pamięci. Śpiew Hogartha – jak zwykle niezwykle emocjonalny, Steve Rothery – to wciąż gitarowe Premier League zarówno jeśli chodzi o technikę jak i budowanie nastroju. Jednak nie tuszuje to kilku niedostatków (głównie kompozycyjnych) albumu. Najzwyczajniej w świecie zabrakło odrobiny wyważenia i odpowiedniej selekcji dobrych pomysłów.
Otwierające całość suicisko „Gaza” zarówno klimatem i konstrukcją zdaje się przywoływać na myśl utwór tytułowy z płyty „This Strange Engine”. Podobna długość trwania kompozycji i liczne zmiany tempa zdają się być tutaj zastosowane według podobnego schematu jak 15 lat wcześniej. Niestety omawiany utwór powiela również wady swojego poprzednika. Są tutaj zbyt nagłe i skrajne przeskoki z fragmentów głośnych w niemalże ciche i niezwykle stonowane. Również zmian i przejść jest za dużo. Zamiast kilkunastu przeciętnych fragmentów połączonych ze sobą nieco na siłę można było wybrać z nich zaledwie kilka ciekawszych, nad nimi popracować i nadać całości nieco bardziej spójnego charakteru. Mimo wszystko nie powiem, że kompozycja sama w sobie jest zła. Oczywiście jest w tych 17 minutach trochę muzyki na więcej niż przywoitym poziomie. Może się podobać wstęp; symfoniczny i przechodzący w bardzo mroczny i niemal ‘numanowy’ mocny fragment. W okolicach 12-tej minuty pojawia się przepiękna i wzruszjąca część ze ściskającym za gardło śpiewem Hogartha i przejmującą solówką Rothery’ego.
Nie do końca przekonują mnie również kolejne dwa numery. Utwór tytułowy razi za bardzo neo-progresywną schematycznością zarówno w otwierającej niby-symfonicznej partii klawiszy (przeciągącej się na dobrą sprawę przez cały utwór) i ogólnym brzmieniem (zwłaszcza pierwszej części kompozycji), któremu zamiast do Marillion bliżej do ... Pendragon. „Pour My Love” to natomiast jedna z typowych ballad do których zespół zdążył nas przyzwyczaić i których nagrał na pęczki, jednak w tym przypadku wypada ona dość blado i niemal popowo (dość płytka linia melodyczna refrenu i marna partia fortepanu to nie jest coś do czego fan Marillion jest przyzwyczajony) na tle chociażby takich perełek jak „Go!”, „Angelina”, czy „Wrapped Up In Time”.
Potem na szczęście jest o wiele lepiej. „Power” jest zdecydowanie najlepszym na płycie. Ciekawe melodie, perfekcyjne wykonanie, fajnie wytworzony (i umiejetnie prowadzony w swojej mroczności) klimat oraz - typowa dla zespołu – dramaturgia; to jest właśnie ten Marillion, który kochamy, cenimy i szanujemy.
„Invisible Ink” może podobać się dzięki ‘cymbałkowemu’ środkowemu fragmentowi utworu, z mocnym rytmem, mogącym się podobać wokalem Hogartha, a „Lucky Man” wyróżnia się natomiast świetną partią gitary, nawet pomimo tego, że w sumie nie jest to specjalnie zapadający w pamięć kawałek.
Niestety ostateczną notę troszkę zaniżają „The Sky Above The Rain” i „Montreal”. Pierwszy z nich jest w sumie dość przeciętnym utworem, nawet pomimo faktu, że momentami ma klimat rodem z floydowych ballad. Drugi z nich natomiast zdaje się być przeciwieństwem utworu „Gaza”. Tutaj jest niezwykle spójnie, kolejne części utworu bardzo płynnie przechodzą jeden w drugi – niestety w obu kompozycjach - zabrakło kilku zapadających w pamięć motywów, które sprawiłyby, że po długich minutach odsłuchania tych kawałków w pozostaje coś więcej niż tylko wspomnienie bardzo fajne budowanego klimatu przez Marka Kelly’ego i (znów) nienagannego śpiewu Hogartha.
„Sounds That Can’t Be Made” jest płytą po prostu średnią. Ani złą, ani dobra. Gdyby była ona skrócona o przynajmniej kwadrans, mogłaby być jedną z lepszych w ostatnich latach działalności zespołu. Niemniej ortodoksyjni fani będą zapewne ukontentowani, gdyż pomimo pewnych niedostatków Marillion utrzymują swój - w miarę przyzwoity i wysoki - poziom. Przeciętny słuchacz może natomiast mieć lekkie poczucie niedosytu. Nie pozostaje nam jednak nic innego jak nadal wierzyć w Marillion. Niejednokrotnie nas już zaskakiwali i jestem przekonany, że nie raz sprawią nam jeszcze niespodziankę.