Kiedy opadły emocje dwóch wspaniałych tras koncertowych Marillionu w Polsce w latach 1994 i 1995 promujących dwa genialne albumy tej grupy (Brave i Afraid of Sunlight) weterani art-rocka z Aylesbury stracili w naszym kraju dobra prasę. Stracili, choć własciwie dopiero co ją odzyskali. Dymisja Fisha, zmiana imagu i coraz odważniejsze eksperymenty sprawiły, że pokolenie "starych" fanów zaczeło odwracać się od swych dawnych bohaterów. Media, których nie zachęcały już marketingowe działania EMI (kontrakt wygasł po Afraid Of Sunlight) albo o Marillionie zapomniały, albo prześcigiwały się (jak i na początku lat 90) w wymyślaniu złośliwości. Marillion niezrażony nagrywał kolejne płyty. This Strange Engine z 1997 był pierwszym zwiastunem totalnego odświeżania nurtu już chyba tylko z przyzwyczajenia zwanego rockiem progresywnym. Rok później albumem Radiation Marillion pokazał, że nie boi sie już absolutnie żadnych eksperymentów. Niestety wielu miłośników zespołu w Polsce nie potrafiło podążyć za Marillionem. Rozczarowani coraz liczniej skreślali go z listy swych ulubionych kapel wzdychając wciąż do okresu, gdy pierwsze skrzypce (przynajmniej formalnie) grał Fish. Szkoda, bo wszystkie te albumy są kolekcją naprawdę bardzo wartościowych utworów. Album marillion.com wniósł jednak zmiany tak daleko idące, że i moja wiara w zespół wystawiona została na próbę. Na szczeście schyłek XX wieku przynosić zaczął bardzo optymistyczne sygnały z obozu Marillion, choć zaczęło się nietypowo. Marillion poprosił swych najwierniejszych fanów o pieniądze na nagranie kolejnej płyty. Ten eksperyment udał się grupie nadspodziewanie dobrze, więc nie majac presji finansowej rozpoczęli prace nad Anoraknophobią.
I wreszcie mamy na rynku ten długo oczekiwany album. Szokuje niezwykle prostą okładką prezentujacą 9 kolorowych PseudoTeletubisi (które bardzo podobają się mojej dwuletniej córce), zachwyca jednak niesamowitą wręcz świeżością, polotem, pomysłowością i bezkompromisowością muzyki. Łagodny fortepianowy wstęp, który rozpoczyna album, nie zapowiada tego co zaczyna się już za chwilę. Between You And Me to niezwykle dynamiczny utwór stanowiący jakby miesznkę temperementów późnego The Beatles i wczesnego U2. Z pewnością będzie dosokonale sprawdzał się na koncertach, ale i na płycie brzmi wyśmienicie. Następujący po nim Quartz to pierwszy ukłon w stronę dawnych brzmień, ale nie dajmy się zwieść, żadnych sentymentalnych powrotów do dawnych czasów nie ma. Quartz rozpoczyna się, podobnie jak kilka kolejnych utworów, w bardzo luźny sposób, niemal jakby muzycy coś tam sobie pogrywali przed rozpoczęciem właściwego grania. Stopniowo jednak utwór nabiera konkretnych kształtów, rozwija się, zmienia. Raz wywołuje negatywne emocje (zwłaszcza, gdy na tle agresywnej muzyki Steve Hogarth niemal rapuje, skandując kolejne strofy tekstu) raz pieści zmysły, gdy muzycy jak w swych najlepszych chwilach oddają się muzyce przez duże M. Klimat ten na chwilę zaburza kolejny utwór The Map Of The World. Jest to właściwie piosenka POP, ale zrobiona z niesamowitym smakiem, doskonałym wyczuciem harmonii, wyśmienitym zgraniem muzyki i wokalu. Dodajmy też, że ten POP ma bliżej do dokonań legendarnego The Beatles niż "gwiazd" obecnej sceny tego gatunku. Kiedy wydaje się, że i tym razem Marillion postanowił wystawić na próbę swą legendę giganta muzyki art-rockowej ona niespodziewania powraca w wielkim stylu. When I Meet The God to kompozycja, która może kandydować do najdoskonalszych osiągnieć zespołu w całej jego karierze. Przepięknej partii gitary i klawiszy towarzyszy pełen nostalgii i wzruszającego patosu głos Steve'a Hogartha. Przejmująca pieśń o roli Boga w trudnych chwilach w życiu człowieka rozwija się łagodnie przez kolejnych pięć minut i nawet, gdyby ten utwór tak się zakończył Marillion i tak mógłby być z niego bardzo dumny. To jednak nie koniec, bowiem ten przepiekny motyw łagodnie przekształca się w kameralny fragment z rozpisaną na głosy partia wokalną. Potem znów niesamowity głos i przepiękna kilkuminutowa partia instrumentalna ukazująca Marillion w niesamowitej wręcz formie. Chciałoby sie jeszcze i jeszcze. The Friut Of The Wild Rose rozpoczyna się w równie niezobowiązujący sposób jak Quartz szybko jednak przeradza się w typowę "hogarthowską" piosenkę. Ta jednak przeobraża się w niezwykle interesującą muzycznie część, która następnie zastapiona zostaje fragmentem instrumentalnym z nieco "westernowymi" klimatami. Dalej następuje Separated Out. Rozpoczyna się na tle dźwiekowych efektów łagodną wciągającą partia klawiszy zdeptaną po chwili gwałtownym wejściem kolejnych instrumentów. Ten utwór przypomina troche Paper Lies z albumu Brave. Mało tego w pewnym momencie pojawiają sie akordy, które już na Brave słyszeliśmy (wspólny fragment Goodbye to all that i Hard as love). W samym jednak środku Marillion postanowił znów nas zaskoczyć nagrywając fragment muzyki, która nie ma w historii Marillion precedensu. (Pewną zapowiedzią jest muzyczny żart na samym końcu CD nr 1 Making of Brave) Dalej kolejna perła nowego albumu Marillion: This Is The 21st Century. Przepiękna partia wokalna na tle niezwykłych "kosmicznych" dźwięków i perkusyjnej pętli. Ta ostatnia przyprawi chyba o atak serca tych wszystkich, którzy uważają, że muzyka progresywna powinna co dwie minuty prezentować inne metrum, tonację i aranże. Marillion zadrwił sobie z tej grupy "fanów" - najdłuższy na płycie utwór (ponad 11 minut) niemal przez cały czas oparty jest na monotonnym, jednostajnym podkładzie rytmicznym. Kończąca podróż po 21 wieku psychodeliczna partia instrumentalna jest doskonałym wstępem do wieńczącego album niezwykłego utworu If My Heart Were A Ball It Would Roll Uphill. Charakterystyczny luzik na początku może nieco zwieść słuchaczy, bo oto po chwili Marillion gra potężnie, przejmująco, drapieżnie i niezwykle. Partia wokalna przyprawia o dreszcze. Steve Hogarth przechodzi tu sam siebie (ciekawe, bo podobna melodycznie linia z Under the Sun takiego efektu nie wywołuje). Kiedy wybrzmią solowe partie kolejnych instrumentów następuje wyciszenie. Na tym tle szept "she was only dreaming" po prostu musi przypomnieć Chelsea Monday z kultowej już debiutanckiej płyty Marillion Script For A Jester's Tear. Niesamowity, nieziemski klimat przerywa znów głos Hogartha. Początkowo wydaje się nieznośny. Sylabizujacy kolejne słowa Steve niemal irytuje. Po jakimś czasie okazuje sie, że tak po prostu musi być. Znów rosną emocje, narasta napięcie... a po chwili już tylko sam jeden Ian Mosley odprowadza nas perkusją ze świata ukrytych w zakapturzonych skafandrach Teletubisi. Nadzwyczaj dobra płyta, która jednak wymaga poświęcenia jej trochę czasu. Sami muzycy apeluja do jej odbiorców: "posłuchajcie tego i zapomnijcie o Genesis, Fishu i nurcie progressive rock". Apelują przewrotnie, bo wbrew pozormom, to najbardziej progresywna (w popularnym znaczeniu tego słowa) plyta Marillion od lat. P.S. Osoby, które zapłaciły za tę płytę kilka miesięcy przed jej ukazaniem się otrzymały ją kilka dni wcześniej w specjalnej limitowanej wersji z bonusowym dyskiem. Zawiera on wersje demo The Map Of The World, The Fruit Of The Wild Rose i Separated Out oraz miniaturkę Nomber One z żywą wiolonczelą w tle. Ponadto dołączono dwa filmiki ukazujące proces tworzenia The Map i Nomber One. Spośród ponad 12 600 osób, które zamówiły wcześniej tę płytę nazwiska pierwszych 8000 wydrukowano we wkładce do płyty. Znajdziecie tam i moje nazwisko, z czego jestem niezwykle dumny.