Zapowiadało się pięknie, a potem, zupełnie nagle, wszystko się rozleciało. Po rozstaniu z Melem Collinsem, Bozem Burrellem, Ianem Wallace’em i Peterem Sinfieldem, Robert Fripp zreorganizował King Crimson właściwie od podstaw. Najpierw pojawił się znakomity basista i wokalista, John Wetton, potem Bill Bruford uznał, że Yes na „Close To The Edge” osiągnął poziom, którego już nie zdoła przekroczyć. Dla przeciwwagi dla trzech wirtuozów, w składzie pojawili się David Cross – skrzypek dobry technicznie, ale na pewno nie wybitny instrumentalista – i perkusjonalista Jamie Muir. Nowy zespół proponował nową muzykę: ostrą, ekspresyjną, pełną improwizacyjnej swobody. Ten skład King Crimson dokumentował album studyjny „Larks’ Tongues In Aspic” – płyta dobra, ale niestety nie aż tak dobra, jak zapowiadały to koncerty składu. W czterech ścianach studia zespół nieco schował pazury… A potem – znów – doszło do zmiany w składzie. Szalony perkusjonalista Jamie Muir (wykorzystujący na scenie przeróżne „instrumenty” w rodzaju trąbki z dziecięcego rowerka, czy torby wypełnionej suchymi liśćmi) po prostu nie stawił się na jeden z koncertów. Bo upuścił sobie na stopę gong i musiał się podleczyć, albo dlatego, że wybrał medytację w buddyjskim klasztorze w Szkocji – różne wersje się spotyka.
Utrata jednego muzyka – i to pozornie dodatkowego, uzupełniającego brzmienie zespołu – okazała się dla King Crimson niezwykle ciężka. Na scenie, oprócz szalonych popisów typu gra na gongu za pomocą ciężkiego stalowego łańcucha (który na jednym z występów zamiast w gong wymierzony był w głowę Frippa; lidera zespołu ocaliło to, że postanowił akurat zagrać wstawkę na melotronie i pochylił się nad klawiaturą, dzięki czemu łańcuch tylko otarł mu się o włosy), Muir zapewniał równowagę w brzmieniu zespołu; dzięki niemu i Crossowi, wirtuozerskie popisy pozostałej trójki były nieco pohamowywane przez dwóch mniej zdolnych muzyków. Bez Muira, Cross został sam – i szybko pozostała trójka zaczęła spychać go nieco na boczny tor.
Cross, Fripp, Wetton i Bruford zebrali się do pracy nad nowym materiałem w drugiej połowie 1973. Ale praca szła opornie: brakowało pomysłów, muzycy sprawiali wrażenie wypalonych psychicznie. Fripp zapisał w swoim dzienniku: Energia osiągnęła tak niski poziom, że byliśmy zaskoczeni, że udało nam się w ogóle rozpocząć pracę… Zespół jakoś się zebrał do kupy i wyruszył na trasę po Europie. Zgodnie z zespołową zasadą, na każdym z koncertów pracowały magnetofony. I gdy Fripp z zespołem zasiedli nad nagranymi taśmami, okazało się, że zespół nagrał, mimo wszystko, sporo interesującej muzyki. Owocny okazał się zwłaszcza koncert, który dla muzyków był wyjątkowo ciężkim wspomnieniem: 23 listopada 1973 w amsterdamskim Concertgebouw. Zresztą transmitowany przez BBC, która to transmisja stała się podstawą dla licznych bootlegów. Nagrania koncertowe nieco pocięto, zmiksowano, trochę obrobiono w studio, do tego dołożono dwa nagrania całkowicie studyjne i… płyta była gotowa. Fani mogli się cieszyć „Starless And Bible Black” już w marcu 1974.
Płytę otwierają dwa nagrania studyjne. Początek „The Great Deceiver” jest zupełnie inny, niż otwarcie jakiejkolwiek wcześniejszej płyty KC: zamiast cichego, łagodnego początku – mamy tu wybuch gitarowego riffu i dynamiczną zespołową jazdę od pierwszej sekundy. W przeciwieństwie do nieco sterylnego, stępionego brzmienia poprzedniej płyty – tu brzmienie jest surowe, żywe, pełne energii. „The Great Deceiver” to swoista crimsonowska wersja przebojowej rockowej piosenki: ma chwytliwy riff, melodyjny refren (linijka „Cigarettes, ice cream, figurines of the Virgin Mary” jest autorstwa Frippa; jest to wspomnienie wizyty w Rzymie w roku 1973 i spaceru prowadzącą do Bazyliki św. Piotra aleją, pełną przeróżnych sklepików z papierosami, słodyczami i różnymi kiczowatymi sakralnymi pamiątkami) i jadowity tekst. Bardziej refleksyjny „Lament”, swoista reminiscencja życia w trasie, opowieści o życiu muzyka koncertującego, zaczyna się łagodnie, spokojnie, balladowo. I nagle, w pewnym momencie, eksloduje ostra gitara basowa Wettona i gitarowy riff Frippa; John demonstruje też całą moc swego gardła, śpiewając ostro, ekspresyjnie, hardrockowo. I całość nabiera mocy, ekspresji, czadu.
Potem trafiamy na chwilę do Glasgow. „We’ll Let You Know” to krótka zespołowa improwizacja, jaką zespół miał zwyczaj na żywo wieńczyć wykonanie „Easy Money”. W pełnej, nieco inaczej zmiksowanej wersji zamieszczono ją dwadzieścia lat później w boksie „The Great Deceiver”: tutaj to płynnie narastający zespołowy jam, aż do zwięzłej kody.
„The Night Watch” – stworzona pod wpływem „Nocnej straży” Rembrandta – to z kolei zapis z Concertgebouw. Jest to klasyczna crimsonowska ballada, ze stonowaną partią gitary Frippa, bajkowym wstępem dzwoneczków i skrzypiec, łagodnie śpiewającym Wettonem i melotronowym tłem. Poprawiono ją w studiu: na żywo tuż przed drugą zwrotką melotron Crossa się zaciął i David wypełniał puste miejsce improwizując na fortepianie elektrycznym. Partię melotronu uzupełniono w studiu – i dzięki temu powstała mała perełka, bardzo melodyjna, subtelna. Jeszcze bardziej subtelnie wypada improwizacja „Trio”, również z Amsterdamu: bardzo delikatna, wyciszona kompozycja na skrzypce, melotron i gitarę basową (Wetton brzmi tu bardzo łagodnie, mocno ściszając gitarę basową). Jednak zdaniem samych muzyków, najważniejszym instrumentalistą w tym utworze jest Bill Bruford, który po prostu nie zagrał ani jednego dźwięku, co miało fundamentalny wpływ na całe „Trio”. Jak wspomina Cross, elegijny klimat tego utworu dobrze oddaje nastrój wewnątrz zespołu w tym okresie: Byliśmy wtedy czterema znużonymi, zmęczonymi, osobnymi muzykami… Również improwizacją, tym razem z koncertu w Zurychu, jest „The Mincer”, zamieszczony w niepełnej wersji (podczas nagrania skończyła się taśma – stąd pojawiający się w finale charakterystyczny efekt, dobrze znany wszystkim, którym niegdyś na kasecie magnetofonowej zabrakło tych parudziesięciu sekund, by jakiś utwór zmieścił się w całości). W studio dograno do niego jedynie krótki tekst.
Na dwa ostatnie utwory znów wracamy do Amsterdam Concertgebouw. Utwór tytułowy to fascynujący portret King Crimson AD 1973-1974 na żywo. Od początku do końca improwizowany. I naprawdę to, jak ta improwizacja się rozwija, robi niesamowite wrażenie. Jak powoli narasta nastrój grozy, niesamowitości. Jak cała czwórka tworzy spontanicznie, razem, bez ram, bez ograniczeń. Utwór niestety ciut przykrojono w studiu (w pewnym momencie Cross w ułamku sekundy przesiada się z melotronu na skrzypce – co jest niewykonalne). A zaraz potem mamy „Fracture”. Starannie skomponowany, trochę na kształt odjechanej, futurystycznej wersji poematu symfonicznego. Z charakterystycznym, nieco funkowym zespołowym tematem, pojawiającym się w pierwszej połowie utworu trzykrotnie. Z niezwykle gęstą, wirtuozerską partią gitary elektrycznej. Ze spokojnym mostkiem. I nagłym, szalonym wybuchem gitarowego riffu, prowadzącego do potężnej części finałowej.
Ktoś przestrzegał, by nigdy nie słuchać tej płyty pod wpływem wszelakich środków rozszerzających świadomość. I chyba miał rację. Ta muzyka chwilami brzmi jak podkład dźwiękowy pod narkotyczny koszmar. Chyba na żadnej innej płycie King Crimson koncepcja „zorganizowanego chaosu” nie została wyrażona w bardziej kompletny sposób: pełno tu kontrastów, momentów starannie zakomponowanych tuż obok chwil całkowicie swobodnej improwizacji, zwięzłych kilkuminutowych kompozycji obok wielominutowych podróży w głąb kosmosu, chwil łagodnych i wyciszonych obok ostrych riffów i ekspresyjnego śpiewu. Co najważniejsze, udało się tu uniknąć tego, co bardzo zaszkodziło „Larks’ Tongues In Aspic”: studyjna obróbka zachowuje pazur i ekspresję tych kompozycji, te nagrania świetnie oddają niesamowitą sceniczną energię tego składu King Crimson.
Nawet jak na King Crimson to płyta nietypowa. A przecież ten zespół typowych płyt nie nagrywał…