Ćwiara minęła!
“Achtung Baby” to był bardzo mocny strzał. Wyjście z cienia monumentu i zarazem zdefiniowanie brzmienia U2 na nowo, w odświeżonej szacie, w sam raz na rok 1991 – początek nowej dekady, pierwszej po upadku Żelaznej Kurtyny i końcu Zimnej Wojny. Na swój sposób ta płyta świetnie oddawała to, co wtedy działo się ze światem – coś, co trwało kilka dekad i do czego wszyscy zdążyli się przyzwyczaić i zaadaptować, przestało istnieć, skończyło się i nagle trzeba było się odnaleźć w kompletnie nowej rzeczywistości. W mikrokosmosie U2 było to samo na małą skalę – nagraliśmy płytę-monument, co byśmy nie robili, to jej nie przeskoczymy, trzeba coś nowego wymyślić, nowego, ale opartego na starym i z niego się wywodzącego. Bono i spółka wyszli z cienia „The Joshua Tree” w wielkim stylu – po czym okazało się, że „Achtung Baby” to też wielka płyta, która rzuca swój spory cień i z niego też jakoś tam trzeba wyjść.
Panowie weszli do studia trochę z doskoku – jesienią 1992 zakończyła się wielka trasa po Ameryce, wiosną 1993 miała ruszyć europejska trasa, a pośrodku cała czwórka z pomocą Briana Eno i Flooda zaczęła pracować. Pomysły były różne – może zrobimy jakieś dema, może EP-kę a konto nadchodzących koncertów, ostatecznie stanęło na pełnowymiarowym albumie, tworzonym i nagrywanym z konieczności w szybkim tempie, mocno spontanicznie. 5 lipca 1993 „Zooropa” trafiła na rynek.
Jest to płyta bardziej kolorowa, wielobarwna od „Achtung Baby”. Albo inaczej – jest malowana nieco inną paletą barw. „Achtung” była płytą dość zimną, chłodną, „Zooropa” jest dużo cieplejsza. W jeszcze większym stopniu sięga po elektroniczne barwy i efekty. „Achtung” była świetnym odbiciem roku 1991, „Zooropa” to już dziecko roku 1993, bardziej optymistycznego, mniej chaotycznego. Natomiast – częściowo pewnie za sprawą przygotowywania płyty w pośpiechu (panowie nie wyrobili się przed początkiem trasy i przez parę tygodni latali z kolejnych koncertów wprost do studia na ostatnie szlify) – trochę się tu sypnęło coś, co w dużej mierze stanowiło o doskonałości „Achtung Baby” – tam świetnie zagrały oba elementy: brzmienie i kompozycje. Pod warstwą elektronicznych odjazdów i nowych brzmień usadzono, tak po prostu, świetne utwory – nawet jeśli coś tam odstawało in minus, to nadal było co najmniej dobrym utworem. Natomiast problem z „Zooropą” jest taki, że te kompozycje są takie pół na pół – niektóre wyszły tak sobie.
Znalazło się tu niestety trochę słabszych rzeczy. „Daddy’s Gonna Pay For Your Crashed Car” mimo jadowitego tekstu muzycznie jest w sumie bez wyrazu, podobnie „Dirty Day”. „Some Days Are Better Than Others” i „Babyface” wypadają już ciekawiej, acz trudno uniknąć wrażenia, że wypadłyby lepiej w czysto rockowej, gitarowej wersji, po odrzuceniu elektronicznego sztafażu. Z drugiej strony są tu rzeczy, w których elektronika i szalone eksperymenty bardzo fajnie się sprawdzają; „Numb” zaskakuje industrialnym brzmieniem, samplami w rodzaju dźwięków przewijanego walkmana i monotonną melorecytacją The Edge’a, zderzoną z falsetowymi śpiewami Bono. Choć te ostatnie na dłuższą metę robią się męczące – co nieco zaniżając końcową ocenę roztańczonego, zwariowanego „Lemon”, które zaśpiewane normalnie byłoby jednym z mocniejszych punktów płyty.
A z drugiej strony mamy tu sporo rzeczy z naprawdę wysokiej półki. Nieco hymnowa, łącząca elektroniczne odjazdy z podniosłym nastrojem „Zooropa” sprawia wrażenie zagubionego fragmentu „The Joshua Tree” zanurzonego w nowoczesnym brzmieniu. „The Wanderer” intrygująco łączy elektroniczne pasaże nieco w klimacie „The Unforgettable Fire” z brzmiącym klasycznie country’owo głosem Johnny’ego Casha w bardzo udaną całość. „Stay (Faraway, So Close!)” to bardzo klasyczne U2 – majestatyczna pieśń inspirowana ponoć nagraniami Franka Sinatry, pełna typowej dla U2 przestrzeni i piękna, nie przeładowana brzmieniowo, brzmiąca jakby minimalnie tylko podrasowany zagubiony fragment „The Unforgettable Fire”. No i nieśmiertelne „The First Time” – prosta, oszczędna w formie ballada, rzecz naprawdę wyjątkowej urody. Jedna z absolutnie najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek się na albumach U2 znalazły.
Jako całość „Zooropa” wypada co najmniej intrygująco. Bardzo kolażowa, zaskakująca słuchacza co i rusz, wściekle kolorowa niczym adekwatna okładka – mimo paru słabszych momentów, ten manifest lekkiego zagubienia w świecie zdominowanym przez wszechobecną technologię po ćwierć wieku broni się naprawdę dobrze. To taka specyficzna płyta - niby są mniej udane utwory, ale album jako całość na nich zbyt wiele nie traci, jakoś tam się w całość wpasowują i cały album spokojnie zasługuje na te osiem gwiazdek (no, z minusem). I zarazem jest to jedna z ostatnich płyt U2 wartych uwagi – rozdźwięk między wyrafinowanym brzmieniem a kompozycjami, jaki momentami się tu pojawiał, na kolejnych płytach stanie się niestety normą, a z czasem brzmieniowe ciekawostki i pomysły będą przykrywać coraz gorszej klasy, coraz bardziej wtórne i pozbawione dawnego uroku kompozycje. Ale panowie nagrają w latach 90. jeszcze jedną bardzo udaną płytę. O niej wkrótce też opowiem.