Ćwiara minęłaTM AD 1988!
Mam z tą płytą problem. Niby jej wartość sentymentalna jest dla mnie spora (tak się złożyło, że właśnie od „Rattle And Hum” zacząłem na poważnie poznawać dorobek U2), tyle że wartość artystyczna tej płyty jest… nazwijmy to tak – dyskusyjna. Tym bardziej, że w dorobku Bono i spółki przypada jej miejsce wyjątkowo pechowe – między „The Joshua Tree” a „Achtung Baby”, między imponującym podsumowaniem pierwszego etapu działalności zespołu a może nie aż tak wybitnym, ale na pewno wielkim otwarciem kolejnego, nowoczesnego etapu.
„Rattle And Hum” – płyta i pełnometrażowy film kinowy – to pamiątka z wyprawy U2 do Ameryki. Film z jednej strony miał momenty wielkie – wizyta zespołu w studiach Sun Records czy niektóre fragmenty koncertowe; z drugiej zaś… no cóż, patrząc na popisy Bono, powiedzonko o słomie i butach co i rusz ciśnie się na usta, a podziwianie wpadek prostego chłopaka, który nagle stał się supergwiazdą rocka, szybko przestaje bawić (leżących się nie kopie, przynajmniej nie w głowę). A co do płyty… Mamy tu istny patchwork. Fragmenty koncertowe i studyjne, oryginały i przeróbki, premiery – w tym utwory nagrane z tuzami muzycznego świata. I do tego wręcz schizofrenicznie rozstrzelony poziom kolejnych utworów.
Całość – tak jak film – zaczyna się od koncertowego, Beatlesowskiego „Helter Skelter”. I – delikatnie mówiąc – nie jest to udana przeróbka: żeby Bono się wyrobił wokalnie (bo do hard rocka to on gardła nie ma), całość zagrano łagodniej, bardziej w stylu U2, ale niestety nie wyszło: całości brakuje jaj do ziemi, jakie miał oryginał, brakuje mocy, a przede wszystkim – chyba brakuje pomysłu, jak ten kawałek z sensem przerobić na styl U2. Na szczęście zaraz potem jest „Van Diemen’s Land” (Ziemia van Diemena to dawna nazwa Tasmanii) - solowy utwór The Edge'a. Rzecz prosta, acz elegancka: ładne gitarowe arpeggio, melancholijny nastrój, fajny tekst… Jeden z tych miłych dla ucha drobiażdżków, jakich nigdy za wiele. Doprawione harmonijką, zgrabne, utrzymane w stylistyce Bo Diddleya rockowe „Desire” robi już nieco słabsze wrażenie: to bardziej zalążek fajnej kompozycji, na której rozwinięcie zabrakło pomysłu, niż skończony utwór. Trochę szkoda. Ciekawie za to rozwija się „Hawkmoon 269”: ma ten utwór drive, ma nerw, do tego został zagrany z jajem, z pomysłem (fajna partia organów Hammonda to dzieło Boba Dylana).
I poziom znów spada w dół: „All Along The Watchtower” – czyli U2 próbuje grać Hendrixowską wersję klasyku Dylana. I znów panowie się potykają na przeróbce: ten kapitalny przecież utwór wypada tutaj… jakoś letnio. Nie ma ekspresji i poweru wersji Jimiego, nie ma klasy i wdzięku oryginału – ot, po prostu, niezły cover klasycznego utworu. Za to potem robi się magicznie: nie dość, że utwór klasyczny, to jeszcze zagrany z towarzyszeniem chóru gospel. „I Still Haven’t Found What I’m Looking For” zabrzmiał jak rasowa pieśń religijna, do tego zaśpiewana z werwą i ekspresją. Niestety, poziom wzrasta tylko na sześć minut – „Silver And Gold”, w oryginale B-strona singla, zagrany został dobrze i z jajem, tylko że… no cóż, cały efekt psuje Bono, próbujący ewangelizować publikę i wygłaszający przemowę o apartheidzie – niestety, biedak bredzi niczym Hołownia o in vitro. Za to przynajmniej The Edge popisuje się fajną partią gitarową.
Zostajemy na koncercie: pierwsze tak naprawdę udane nagranie koncertowe na albumie to świetne wykonanie „Pride (In The Name Of Love)”. Do tego potem dostajemy jeden z najlepszych premierowych utworów w zestawie – wzmocniony sekcją dętą, zgrabnie nawiązujący do soulu „Angel Of Harlem” – hołd dla Billie Holiday. Niestety, z kolei „Love Rescue Me” – niby osadzone w rhythm’n’bluesie i korzennym amerykańskim rocku, ale zagrane kompletnie bez jaja, leniwie, męcząco. Nie pomaga nawet gościnny występ Boba Dylana, jako współtwórcy i wykonawcy (zresztą Bob w drugiej połowie lat 80. przechodził poważny kryzys twórczy). Diametralnie inaczej wypada inna wielka postać amerykańskiej muzyki – B.B. King rządzi w „When Love Comes To Town”, czy to w ekspresyjnym duecie wokalnym z Bono, czy to w partiach gitarowych – pełnych swobody, pełnych odpowiedniego drive’u, czadowych, a zarazem bardzo finezyjnych. „Heartland” zgrabnie żeni ze sobą syntezatorowe tła i melodię jakby żywcem wyprowadzoną z klasycznego amerykańskiego rocka – to utwór jakby żywcem zaczerpnięty z albumów w rodzaju „The Unforgettable Fire” czy „The Joshua Tree” (zresztą na syntezatorach zagrał tu Brian Eno). Za to „God Part II” nawiązuje do Lennonowskiego „God”. I – szczerze mówiąc – bez sukcesu. Podobnie jak kiedyś John, Bono wymienia cały szereg rzeczy w które nie wierzy, za to w przeciwieństwie do Lennona, znajduje dla nich kontrapunkt, puentując kolejne zwrotki stwierdzeniem „Wierzę w miłość”. Tyle tylko, że całość oprawiono w niezbyt wciągającą, nieco nudnawą linię melodyczną (jeśli miało być to nawiązanie do suchego brzmienia płyty Lennona z Plastic Ono Band, to niestety, panowie, nie wyszło wam).
Za to finał płyty jest przedni. Hendrixowski „Gwiaździsty Sztandar” wprowadza koncertowe wykonanie „Bullet The Blue Sky” – wykonanie iście frapujące, chyba nawet lepsze od wersji studyjnej. A potem ostatnia premierowa rzecz – „All I Want Is You”. Ładnie się rozwijająca, melancholijna ballada, z uroczym finałem smyczków. Bardzo fajny utwór.
I tak się kończy ta płyta. Płyta przedziwna – kompletnie niespójna, świadomie poskładana z zupełnie różnych elementów. Płyta bardzo nierówna, łącząca z sobą rzeczy słabe i wielkie, momenty porywające i żenujące (na szczęście oszczędzono nam koncertowej wersji „Sunday Bloody Sunday” i nieszczęsnej przemowy „Pierdolić rewolucję!”). Chwilami nie sposób uniknąć wrażenia, że panowie chcieli odreagować wielki sukces „Drzewa Jozuego” i ciążącą na nich presję nagrania czegoś równie wielkiego, tworząc album chaotyczny, niespójny, trochę przypadkowy. Będący bardziej zbiorem luźnych impresji, niż przemyślaną artystyczną całością. Z jednej strony – są tu fragmenty znakomite, dla których warto po tą płytę sięgnąć, z drugiej – jest to jednak porażka artystyczna, płyta dość męcząca w słuchaniu, drażniąca słuchacza. Mimo wszystko, jak najbardziej należy jej posłuchać – choćby po to, by wyrobić sobie na jej temat własne zdanie.