Mijający rok to dla mnie rok muzycznych, trochę sentymentalnych powrotów. Do zespołów, których dźwięki ukochałem sobie jeszcze w latach osiemdziesiątych i na których to dźwiękach uczyłem się obcowania z nieco ambitniejszą muzą. W późniejszych latach zdarzało im się nieco artystycznie pogubić i kolejne ich płytowe premiery nie wywoływały już na mojej twarzy wypieków. Do tego roku. Bo Depeche Mode nagrali naprawdę udany Spirit „zareklamowany” do tego świetnym widowiskiem w Warszawie, w którym dane mi było uczestniczyć, a dodatkowo z piękną płytą powróciło irlandzkie U2.
Premiera Songs Of Experience przesuwała się, by ostatecznie zatrzymać na 1 grudnia tego roku, ponad trzy lata od wydania Songs Of Innocence. Już tytuł najnowszego dzieła kwartetu sugeruje swoistą kontynuację, choć to albumy różne zarówno pod względem muzycznym, jak i lirycznym. Bo o ile w tym drugim aspekcie na poprzedniej płycie grupa wracała do swojej przeszłości, to tutaj Bono, w formie listów, ubiera wszystko w bardziej aktualny koncept czerpiący z jego osobistych doświadczeń (poważny rowerowy wypadek, któremu uległ artysta) czy ważnych politycznych przemian na świecie (Brexit, sukces Trumpa w amerykańskich wyborach prezydenckich).
Najważniejsza jest jednak muzyka, a z tą artyści wracają na naprawdę dobre tory. Wiem, że dziś U2 to zespół nasycony, stadionowa mega gwiazda, która nic nie musi i której wielu zarzuca brak szczerości w tym co dziś tworzy. I być może coś w tym jest, wszak trudno ich dziś oskarżyć o spontaniczny żar, który emanował z nich podczas zarejestrowanego dla potomności koncertu w amfiteatrze Red Rocks w Kolorado w 1983 roku. Mimo tego udało im się nagrać album w inteligentny sposób czerpiący z bogatej przeszłości grupy, głębokich korzeni, gitarowy, rockowy, choć niewolny od nuty nowoczesności. Album, na którym dominują naprawdę piękne, nostalgiczne a niekiedy przebojowe piosenki z zapamiętywalnymi melodiami, których w takiej ilości na płytach U2 dawno nie słyszałem.
Całość zaczyna niespełna trzyminutowe Love Is All We Have Left, spełniające rolę intro wprowadzającego w album. To jeden z najładniejszych nastrojowych drobiażdżków, które formacja stworzyła. I choć przetworzony wokal Bono przywołuje współczesne trendy, to wraz z klimatem utworu przenosimy się do połowy lat 80-tych, na krążek The Unforgettable Fire. Takich urzekających, balladowych utworów jest tu więcej. Jak The Little Things That Give You Away z charakterystycznymi dla The Edge’a delayami i pełną dramatyzmu kulminacją w post rockowym stylu, Summer Of Love z fajnie skradającym się basem, Landlady czy kończący całość 13 (There Is a Light). Okazale prezentuje się Lights of Home, niby dosyć oszczędny w aranżacji, jednak okraszony zgrabnym solem The Edge’a i zamknięty chórem w lekko gospelowym wydaniu. Potężną przebojową moc ma promujący album You're the Best Thing About Me, którą jeszcze silniej można zauważyć w wersji zremiksowanej przez Kygo a dodanej do edycji delux. A skoro przy promocyjnych numerach jesteśmy, trudno pominąć mający też hitowy potencjał Get Out of Your Own Way, który urzekł mnie, gdy 1 grudnia muzycy wyszli na jedną z nowojorskich ulic i zagrali kawałek dla kilkudziesięciu szczęśliwców, przy okazji robiąc stream z tego wydarzenia na swoim FB. Wraz z Red Flag Day grupa przenosi się trzy dekady wstecz i przywołuje klimat takich kompozycji jak Sunday Bloody Sunday, czy New Years Day. Z kolei bardzo amerykański The Showman (Little More Better) przypomina o czasach Rattle & Hum. Mniej przekonuje mnie surowe i przesterowane American Soul z wykrzyczanym stadionowym refrenem, choć hardrockowe riffowanie faktycznie nawiązuje tu do najlepszych wzorców. Dobrze natomiast surowość i gitarowy mrok z rytmiczną nowoczesnością łączy The Blackout.
Cóż, mnie się ta płyta cholernie podoba. Płyta, na której U2 wróciło do pięknych, rockowych i różnorodnych piosenek. Utworów, w których potrafi scalić gitarową treść z nowoczesną, lekko podszywającą się pod całość, elektroniką.