Jakie wybitne płyty nagrał w latach 80. U2? Odpowiedź jest oczywista – „War” i „The Joshua Tree”. Zarazem trudno byłoby znaleźć dwie odleglejsze od siebie stylistycznie płyty tego zespołu, które dzieliłoby raptem 4 lata. Jedna to dość jeszcze surowy, wyprowadzony z punku rock, na drugiej mamy fantastyczną grę muzycznych barw, powoli rozwijające się wstępy i intrygujące instrumentalne rozwinięcia. Ale obie płyty to logiczny efekt naturalnej ewolucji tego zespołu. Aby w pełni tę ewolucję zrozumieć, trzeba przyjrzeć się temu, co było pośrodku – „The Unforgettable Fire”.
Przyczyna zmian jest jasna – na „War” to zadziorne, punkujące, oszczędne U2 doszło do absolutnej krawędzi, nagranie kolejnej równie dobrej (albo przynajmniej nieznacznie gorszej…) płyty w identycznym stylu chyba nie byłoby już możliwe i panowie doszli do wniosku, że aby uniknąć utknięcia w miejscu, trzeba coś zmienić. Zmiany zresztą zasygnalizowali już na „Wojnie”: skrzypki podkreślające melodykę i bunt „Sunday Bloody Sunday”, ładnie ubarwiające muzykę zespołu, oszczędny fortepian dodający klimatu w nastrojowym, pięknie rozplanowanym wstępie „New Year’s Day”, trąbka w „Red Light”, The Edge pozwalający sobie na kunsztowne, klasycyzujące partie gitar (choć może z porównaniami do Steve’a Howe’a, jakie zdarzyło mi się gdzieś wyczytać, nie przesadzałbym)… Tam już było czuć, że panowie doszli do ściany i kombinują, w którą stronę ruszyć dalej. Za przewodników w poszukiwaniach posłużył duet wybitnych producentów Eno-Lanois, panowie nauczyli chłopaków z U2, jak zastosować elektronikę i… W półtora roku po „War”, wczesną jesienią 1984 płyta trafiła na rynek.
Może nie jest to najlepszy album U2 (to miano jednak pozostawię „The Joshua Tree”), ale moim zdaniem najbardziej intrygujący w dorobku zespołu. Jeszcze chwilami słychać ten osadzony w punku, wczesny, gówniarski U2, w zgrzytliwej linii gitarowej w dynamicznym, dość oszczędnie jak na tą płytę zaaranżowanym, chwilami ciut może zagonionym „Wire”; panowie nie zapominają też o swojej zdolności do tworzenia melodyjnych piosenek (jeden z najsłynniejszych utworów zespołu – „Pride (In The Name Of Love)”, w którym Bono udowadnia, że gdy chce, potrafi obejść ograniczenia swego głosu i zaśpiewać porywająco) – ale na płycie dominuje już inne U2. Eksperymentalne, poszukujące, badające nowe tereny. Rozluźniające struktury kompozycji (wiele utworów ma dość luźną budowę, chwilami są po prostu improwizacjami – jak „4th Of July”, wywiedziony z luźnego duetu Adama i The Edge, do którego Eno w chwili natchnienia dograł na żywca nieco klawiszowych teł i już, tak zostało, bez żadnych poprawek). Skupiające się na czarowaniu klimatem, na dobarwianiu swojej muzyki przestrzennymi, nieco ambientowymi syntezatorami i dodatkami. Pięknie słychać to choćby w utworze tytułowym („niezapomniany ogień” to owoc bombardowania Hiroszimy i Nagasaki): U2 jak U2, są charakterystyczne gitary, jest rozpychający się Clayton, ale to właśnie klawisze budują nastrój zwrotki i niesamowicie wprowadzają trochę nierealny, bajkowy klimat refrenu. Czasem elektroniczne zabawki są łagodnym dodatkiem w tle, jak w „Promenade”, gdzie Bono śpiewa z akompaniamentem głównie elektrycznej gitary The Edge’a, czasem są jedynym instrumentem – finałowa elegia na cześć Martina Luthera Kinga to już wyłącznie syntezatory i głos Bono.. Czasem panowie co nieco rozbudowują struktury kompozycji, kombinują formalnie – „Bad” (o koszmarze heroinowego uzależnienia) rozwija się powoli, majestatycznie, z głównym motywem ulegającym drobnym modyfikacjom przez ponad sześć minut, podobnie „Elvis Presley And America”, w którym w pewnym momencie najważniejsze wydają się wyeksponowane partie bębnów, na których Mullen Jnr. wygrywa co nieco plemienne, wybrzmiewające rytmy. Gdzieś między nowym i starym U2 stoją sobie „A Sort Of Homecoming” i „Indian Summer Sky”, niby po punkowemu rozpędzone prosto przed siebie, ale żadnej surowej gitary tu nie uświadczymy, partie The Edge’a i syntezatory duetu Eno-Lanois wypadają dość stonowanie, miękko, chwilami dryfując nieco w kierunku ambientu, co sprawia, że całość wypada intrygująco.
Wiele osób uważa "The Unforgettable Fire" za swoisty szkicownik, rozbiegówkę, zbiór luźnych pomysłów przed wielkim "The Joshua Tree". Trochę racji w tym jest - wiele pomysłów melodycznych i brzmieniowych zasygnalizowanych na tej płycie znajdzie swoje pełne rozwinięcie na "Tree" - co nie zmienia faktu, że "The Unforgettable Fire" po latach świetnie się broni. Trochę zapomniana, a bardzo ciekawa i bardzo udana to płyta. Jak najbardziej godna polecenia.