“…Uwielbiałam Stonesów… Dostawałam orgazmu, słuchając, jak Mick Jagger śpiewa: shove it right in, baby, oohh!... Potem puściłam Stonesów koleżance, która była fanką Beatlesów. Zapytała: a co on właściwie chce jej włożyć? Gdzie?...”
(Pamela des Barres)
Album – znak czasów, w których powstawał.
Rok 1985. W muzyce rockowej i metalowej nagle zaroiło się od przystojniaków ładujących w swoje długie włosiska więcej żelu i sprayu, niż wszystkie ich dziewczyny razem wzięte. Standardem stała się dopieszczona, studyjna produkcja, ładne melodie, ładny, grzeczny, milutki śpiew, liryczne, słodkie teksty i wirtuozerskie partie instrumentalne. I oczywiście stosy przeróżnych syntezatorów na scenie. A przed sceną, okupowaną z reguły przez długowłosych jegomościów w skórach, zaroiło się nagle od piszczących nastolatek w modnych ciuchach…
AC/DC – które swoją, studyjnie dopieszczoną, porywającą płytą „Back In Black” pośrednio zainspirowało całą armię pudel- i pop-metalowców – pokazało temu wszystkiemu środkowy palec. Brian Johnson skrzeczy, jak skrzeczał zawsze. I jak zawsze nakrywa krótki włos niezbyt modnym kaszkietem, jak przystało na rasowego Geordie-robola. Sekcja rytmiczna z nowym nabytkiem za perkusją – Simonem Wrightem – tłucze mocno, prosto, równo, bez niepotrzebnej finezji. Syntezatory – dokładnie jeden Prophet 5 – na scenie są. Bo w finałowym „For Those About To Rock” pieprznięcia z dział muszą się z czegoś wydobyć. Do tego produkcja – surowa, brudna, wręcz garażowa, jakby zapowiadająca czasy grunge’u. Bez pochłaniającej energię finezji i dopieszczenia. Angus też nie bawi się w Turbodymomana i nie stara się zawstydzić Noruma czy Samborę, grając o 50% szybciej od nich. Gra po swojemu, w starym dobrym stylu. Żadnych ballad. Teksty też bynajmniej nie wypełniły się nagle słodkimi zawodzeniami o nieudanej nastoletniej miłości. Wręcz przeciwnie. Jak na autorów pamiętnego „Given The Dog A Bone” przystało.
„Fly On The Wall” to solidny kop energii. Mocna, arogancka, bezczelna płyta. Z niezbędną dawką szaleństwa. Na przekór trendom i modom. Granie dla nastolatek? Jak najbardziej. Tych, które z góry na dół lały na wszystko, co modne. Które doskonale wiedziały, co i gdzie pan Jagger włożyłby im, gdyby znalazł się z nimi za sceną sam na sam. I bynajmniej nie broniłyby się specjalnie… Angus Young i jego ejsidisownyja kamanda pokazali naśladowcom z tatuażami Supermana na ramieniu, że „Back In Black” – oprócz dopracowanego, perfekcyjnego brzmienia – niosło w sobie ostrość, szaleństwo, czy właśnie – bezczelność, której naśladowcom jakoś nie dostawało. Ale cóż, jeszcze by się piszczące nastolatki w nowiutkich, markowych dżinsach od tatusia zbulwersowały… Ma ta płyta swój charakter, ma jaja.
I jednego tylko zabrakło do doskonałości. Większej porcji udanych utworów. Pierwsza piątka jedzie do przodu niczym cztery dekady wcześniej Szarik i jego kompani w swoim T-34: mocno, potężnie, roznosząc wszystko po drodze. Niestety, od numeru szóstego napięcie już spada. Druga piątka to raczej solidne średniaki. Takie, które specjalnego wstydu AC/DC nie przynoszą, ale też specjalnym powodem do dumy nie są.
W sumie: gdyby skończyło się na pierwszych pięciu utworach, byłaby to doskonała EP-ka. A tak: jest niezły album. Do dziś uważany za jedną z najsłabszych, jeśli nie najsłabszą produkcję AC/DC. Osobiście przypiąłbym tę łatkę „Ballbreaker” – bo monotonią jedzie z tej prawie godzinnej płyty strasznie. „Fly On The Wall” – jako że powstawał w starych, winylowych czasach – trwa ledwie czterdzieści minut. I nie nudzi. Cytując Wojciecha Kapałę – jakoś nie wierzę, że oprócz mnie i mojego znajomego, wielkiego fana AC/DC (zresztą obecnie lekarza psychiatry) wszyscy posiadacze tego albumu przerobili swoje egzemplarze „Fly On The Wall” na ozdoby pokojowe czy samochodowe.
W sumie: na plus, ogólna – jak najbardziej słuszna – koncepcja brzmieniowa. Na minus – pewien dół kompozytorski i sporo wypełniaczy. Za pierwsze dałbym dziewięć gwiazdek, za drugie pięć, góra sześć. Jakbym nie liczył – średnio wychodzi siedem, może siedem i pół. No to będzie solidne siedem gwiazdek.