- To co teraz, ha?
Byłem ja, to znaczy Strzyż, i trzech moich współredaków, to znaczy Wojtek zwany Gnatkiem, Tomcio zwany Naczem i Romcio zwany Romciem. Siedzieliśmy w Barze Krowa, zastanawiając się co zrobić z tak pięknie rozpoczętym, a piątkowy wieczór był chujnia mrok ziąb zima sukin kot choć suchy.
W Barze Krowa podawali alko. Podawali też mleko albo ko-ko z dodatkiem czegoś jeszcze. Mogłeś sobie kazać dodać welocet, albo drenkrom, albo syntemesk, albo jeszcze inny maraset. Mnie akurat obrano woźnym, toteż sączyłem czyste ko-ko. Z pozostałej trójki Romcio był ciągle całkiem akuratny, jak zresztą zawsze, a pozostała dwójca łapała już lekką prydumkę. W rogu stereo wypluwało jakieś zawodzenia.
Do baru weszły trzy młode dziulki, tocząc wokół zastrachane spojrzenia. Od razu było widno, że mają się za całkiem dorosłe, rzucające biodrami na widok Oddanego Wam Autora Tych Słów i jego drużków, w ciasno przyległych kiecach, z ustoma całymi w rozczerwieni i podmalowanymi ślipkami. Siadły sobie parę stolików od nas i poczęły szczebiotać, podczas gdy położona na ich stoliku gadaka poczęła wypluwać ze siebie zawodzenie jakiegoś biberowatego obezjajca.
- No to co, Romciu mój drogi? – rzekłem. – Widzisz przecież, dziulki się męczą, muszą piania słuchać na takim nędznym złomie. Podbij do nich: pójdziecie z wujkiem Romkiem, to posłuchacie jak trza, na dobrym stereo, z głosami anielskimi i bębnami piekielnymi, zaproszone się czujcie. I tak dalej, od słowa do słowa, a raczej od słowa do ryps-wyps.
Romcio obrzucił psiczki uważnym spojrzeniem.
- A nie są one za młode?
- Za młode? – odrzekłem, fachowo oceniając pary grudek, idealnie widoczne pod obcisłymi kiecami. – No i? Naszego redakcyjnego papugi tu nie ma, a my mu nie wygadamy. A poza tym, jak się takie włóczą po barach zamiast abecadło wkuwać, do tego bez cycników i w majtkouzdach, to trudno, będzie się je czego innego w zamian uczyć. Czy tego chcą czy nie.
- Wiesz, Strzyżu, jednak chyba nie skorzystam.
Wzruszyłem ramionami. – Jak tam chcesz.
Paru bojków wynurzyło się skądsiś i poczęło adorować trzy seksolatki, a w międzymczasie stereo w rogu zamilkło. Podszedłem i zacząłem grzebać w stojącym obok pudle z płytami, w całym tym szajsie, umizianych pazurnicach, czarnych i nieczarnych w kolanokrokach i małoletnich obezjajców. I nagle, o braciszkowie moi, poczułem, jakby dotknął mnie w czoło sam God Gospod, podczas gdy patrzyłem na okładkę, z bojkiem w mundurku przebitym gitarą.
No i, braciszkowie moi, zaczęło się. Istne piekło w uszach, jazgot gitar i wrzask wydrzyryja. Siedziałem na stołku, z grabami na karku, oczy mając zamknięte i usto rozdziawione z rozkoszy, zasłuchany w zalew tych horror szoł dźwięków. Ucieleśniony, nastojaszczy rock, surowizna i energia. Z jednej strony gitara małysza w mundurku szkolnego bojka skrzeczała i zapiewała, z drugiej bębny grzmiały i strzelały, tocząc się po trzewiach, do tego druga gitara przycinała równo do rytmu, basówa dudniła, dodając wszystkiemu moc i ciężar tam na dole, a we to wszystko wkręcał się on, z przesyconym łyskaczem, charakternym zapiewaniem. I tak lecieli numer w numer, bez wytchnienia. Nawet Gnatek z Naczem unieśli łby i wlepili we mnie lekko jeszcze prydumane spojrzenia, a ja lekko pociągnąłem łyk ko-ko, czując, jak cykacz tam w środku przyspiesza coraz bardziej, i patrzyłem na te trzy psiczki i oblegających je małyszów, i zacząłem nastojaszczo widzieć, jak najpierw rozkwaszam bojkom japy, a potem prowadzę najbardziej subtylną z seksolatek na ubocze. Co prawda zapiewajło ostrzegał mnie: - Ona ma tre-p! Ona ma tre-p! E tam. Zupełnie jakby pierwszy raz się mi to nadarzyło. I wtedy, braciszkowie moi, zapadła cisza.
Rozwarłem głazy i rozejrzałem się czujnie wokół. Przy stereo stanęła sobie parka – on małysz w luźnych kolanokrokach, prawie bez karku, z łysą czapurą i dziargami na niej, ona wymiziana, podsolarniona pazurnica. Śmiejąc się, zasiedli przy stoliku obok, a z głośników bluznęły nagle rymy.
- „…wjeżdża hardcorowy rap, a lamusy dupa cicho…” – bezjajec nie dokończył, bo srebrna płytka rozbiła się o łysy łeb jak ciepnięte na podłogę jajko-śmajko.
- Co jest, lamusie?! – wydarł się bojek, zrywając się na równe nogi.
- To, że jesteś skurwlem bez wychowania i bez jednej malejszej kroszki pojęcia, jak się zachowywać publicznie, tłusty śmierdzielu – uśmiechnąłem się do niego.
- O, misiu, właśnie wygrałeś wpierd... – łysy nie dokończył zdania, bo w międzyczasie Gnatek już całkiem wrócił z prydumki i przypomniał sobie, że kiedyś nazywano go Bieszczadzkim Kliczką. Zgrabnie podciął łysego, aż ten ruchnął ciężko na płask, po czym wzięliśmy go pod but, po kolei. Przychwost próbował się jeszcze podnieść, ale wziął ode mnie krzesłem w czapurę i był już totalnie aut aut i aut. Gnatek fachowo sprawdził, czy nie za słabo go stuknąłem, pazurnica zaczęła się drzeć, podczas gdy ja odstawiłem rozpołowione krzesło, gibko obmacałem karmany łysego i wyciągnąłem pokaźny zwitek monalizy.
Barmajster, który chwilowo wziął był i znikł, wrócił i rozwarł szeroko głazy na widok leżącego łysego.
- A temu co się stało?
- A ja to wiem? – wyszczerzyłem się. – Zaczął coś wrzeszczeć, a potem złapał krzesło i strzelił się w japsko. I tak jeszcze ileś razy, aż padł.
- Pieprzone emo – warknął barmajster. – Już im się cięcie po łapach znudziło, to sobie będą krzesła na łbach rozbijać. Dzieciakom się teraz już zupełnie w głowach popierdoliło. Zapłaci za to, co rozbił, już moja w tym głowa.
- Zapłaci – wyszczerzyłem się, wysypując na stół monalizę. – Chyba nawet na jeszcze jedną kolejkę dla drużków zostanie. Albo więcej niż jedną.
Wrzuciłem do stereo właściwą płytę i, gdy moi współredacy wypijali kolejne kolejki, znów zanurkowałem w hałas. To było, braciszkowie moi, sto razy bardziej dające kopa niż wszystkie te marasety, co je tu w barze sprzedawali. Popijałem swoje ko-ko i słuchałem szkockiego wydrzyryja, a brzmiało to, jakby sam God Gospod zestąpił do Krowy i skazał: - Niech stanie się światło! Niech stanie się dźwięk! Niech staną się bębny! Niech staną się gitary! Niech stanie się rock! – I ten rock się stał, gdy potężne gitary bryznęły z głośników, czysto i pięknie. I mogło by tak być bez końca, braciszkowie mili, gdy tak stałem tam z rozdziawioną japą. Ale niestety płyta się skończyła. A reszta moich druzjów dała do zrozumienia, że chyba czas zmienić lokal i poszukać nowych przygód.
Po chwili wciskałem więc pedał gazu w dechę, aż na wylot prawie, drzewa wokół drogi zlały się w jedną plamę, a nasz Durango 95 siorbał drogę jak makaron, jak gablo prosto z piekła. Wszystko, co żyło, wiało nam ze drogi. O ile zdążyło. Tomcio zaklął szpetnie, gdy kawał miauczaka śmignął mu koło lica, obryzgując go juchą.
Grające mi wciąż w czapurce wniebogłosy gitary, dudniące bębny i wrzask szkockiego wydrzyryja gwarantowały, że jeszcze kilku małyszów bez karku i w kolanokrokach zakończy tę noc z japskiem bezzębnym i krasnym od juchy, a przy odrobinie szczęścia jakaś wymiziana plastykowa pazurnica zarobi ode mnie w ramach reedukacji horror szoł karne ryps-wyps, przy ochoczej współpracy pozostałej naszej trójki. Bowiem, braciszkowie moi, noc wciąż jeszcze młoda.