Jared Leto – Angel Face z “Fight Club” (ten, któremu w pewnym momencie Norton masakruje buźkę) – już od ponad dekady z powodzeniem oddaje się karierze muzyka rockowego jako szef i frontman 30 Seconds To Mars. Z całkiem przyzwoitym efektem artystycznym: zespół tworzył może nie wybitne, ale na pewno ciekawe i dobrze rokujące na przyszłość płyty, na czele z zadziorną, charakterną „This Is War”, w którym solidne rockowe granie interesująco podbito elektroniką. Parę lat minęło i oto zespół przedstawił swoje kolejne dzieło.
O ile w przypadku poprzednich albumów 30 Seconds To Mars każdy był lepszy od poprzedniczki, tak „Love Lust Faith & Dreams” niestety poprzedniczce wyraźnie ustępuje. Nie żeby brakowało tu ciekawych fragmentów: taki “Conquistador” ma przyjemny riff, jakby nieco z zeppelinowskiej szkoły (choć początek tego utworu bardziej może się kojarzyć z “Manic Depression” Hendrixa). Ładnie wypada wieńczące całość „Depuis le Debut”, w którym akustyczny początek znajduje intrygujące elektroniczne dopełnienie.
Właśnie, elektronika – o ile w przypadku „This Is War” stanowiła jedynie dopełnienie brzmienia, tak tutaj wysuwa się zdecydowanie na pierwszy plan. Niezłym przykładem takiego elektronicznego rocka jest choćby „City Of Angels” – wstęp ładnie rozprowadzony fortepianem, do tego trochę kontrastów. „The Race”, mimo dość kiczowatego wstępu, całkiem fajnie żeni ze sobą partie gitar i ścianę dźwięku syntezatorów. „Bright Lights” ma w sobie coś z melodyki OMD z klasycznego okresu, może jedynie nieco podbitej gitarami.
Chwilami panowie nieco jednak z tą elektroniką przesadzają – taki „Up In The Air” przy sensownym zaaranżowaniu byłby świetną rockową petardą, ale syntezatory kompletnie go przytłaczają – może daleko tutaj do Muse, absolutnych mistrzów tego, jak aranżacją można całkowicie spieprzyć nieźle rokujący utwór, ale z tego utworu dało się wyciągnąć więcej. Podobnie wiolonczelowy wstęp do „Pyres Of Varanasi” pięknie rokuje – ale potem pojawia się elektroniczny puls i czar nieco pryska; wrażenia nie poprawia nawet bliskowschodnia partia wokalna w środkowej części nagrania. Poza tym, często słychać, że te utwory tworzono z myślą o gitarowym graniu, po czym gitary zastąpiono – trochę na siłę – syntezatorami. Szkoda, bo jak pokazuje przykład „Conquistadora”, 30 Seconds To Mars AD 2013 miał duży potencjał, którego nie wykorzystano.
Z „Love Lust Faith & Dreams” problem jest jednak głębszy: zabrakło tu sensownych melodii. Bardziej zapada w pamięć brzmienie, niż konkretne utwory, spora część płyty wydaje się być pozbawiona treści muzycznej, nośnych motywów czy ciekawych riffów (choćby i syntezatorowych). Jared Leto miał ciekawy pomysł (album od strony tekstowej stanowi – dość luźny, przyznajmy – koncept, wyznaczony przez cztery elementy wymienione w tytule, stanowiące zarazem cztery segmenty, na jakie podzielono płytę) – ale, niestety, nie udało mu się go przełożyć na utwory, dzięki czemu płyta, choć trwa przepisowe trzy kwadranse, wypada monotonnie. No cóż, miejmy nadzieję, że to chwilowe wahnięcie formy – mamy już absolutnych mistrzów bardzo hałaśliwego i kompletnie pozbawionego treści grania w postaci Muse, szkoda byłoby, gdyby o kilka rzędów wielkości lepsi 30 Seconds To Mars zaczęli równać do ich poziomu.