Skoro Wielki Post, no to trzeba by posłuchać czegoś pasującego nastrojem. A cóż może bardziej pasować niż „Stypa”?
Na nazwę Marillion panowie z IQ do dziś chyba reagują zgrzytaniem ze złością zębami. Karierę wydawniczą zaczęli wszak w roku 1983 od wydania „Tales From The Lush Attic” – bardzo ciekawej płyty, o niebo lepszej niż przereklamowany i niedopieczony „Script…” – cóż z tego, gdy zdecydowana większość prog-fanów podniecała się debiutem Marillion… Dwa lata później sytuacja się powtórzyła – panowie przygotowali „The Wake”, jedną z najciekawszych płyt rocka neoprogresywnego lat 80., ale i tak wszyscy mówili tylko o „Misplaced Childhood”, choć znów było to dzieło słabsze od tego, co panowie z IQ zaproponowali słuchaczom (choć "The Wake" dotarło do 72.miejsca na listach, jako jedyny album grupy, który do zestawień trafił). A potem… no cóż, potem panowie zaczęli flirt z bardziej komercyjnym graniem, z lepszym („Nomzamo’) lub dużo gorszym („Are You…”) efektem. A jeszcze później panowie wrócili do bardziej artrockowego grania, tyle że w tzw. międzyczasie rynek się dość mocno przetasował i nawet Marillion wylądował komercyjnie w drugiej lidze, a co dopiero IQ.
Jak to jeden z kolegów kiedyś określił neoprogowców – pomysłów mają dużo, tylko że nie swoich. Trochę racji w tym jest, wszak IQ już na debiutanckiej płycie jawili się jako zespół mocno wzorujący się na klasycznych wzorcach – Genesis i Yes. Na „The Wake” – koncepcyjnym albumie traktującym o chwilach tuż po śmierci i o żegnaniu się ze światem i najbliższymi – ta genesisowatość jeszcze nieco się uwypukliła, choćby w brzmieniu gitary Holmesa, często i chętnie sięgającego po melodyjne, nostalgiczne dźwięki a la Steve Hackett. Do tego takie „Outer Limits” ma początek co nieco wzorowany na „Watcher Of The Skies” – z pulsem gitary basowej imitującym bicie serca, z melotronowym tłem. Potem jest już bardziej konwencjonalnie – klawiszowe i gitarowe solówki, tu wstawka klawesynu, tu nieco hardrockowe, mocne brzmienia niby-organowe… Zresztą po takie nieco pachnące hard rockiem brzmienia IQ lubią sięgać – choćby w utworze tytułowym, z mocno zaznaczonym, prostym rytmem. To jeden z dwóch prostszych formalnie, mniej pokomplikowanych utworów, o całkiem chwytliwej melodii. Choć pod względem chwytliwości przebija go „The Thousand Days” – przebojowe, wpadające w ucho, dynamiczne, acz nie pozbawione aranżącyjnych komplikacji. Dość prosto skonstruowano też takie „Corners” – niespieszny, prosty (i nieco archaicznie brzmiący po ponad trzydziestu latach), zapętlony motyw perkusyjny z sekwencera, ciekawie uzupełnijący go sitar, do tego gitara, syntezatory i… hinduskie bębenki – zwariowane to połączenie, ale sprawdziło się całkiem interesująco.
Reszta wykazuje już większy stopień formalnej złożoności. „The Magic Roundabout”, o dość rozmarzonym, onirycznym nastroju i znów bardzo genesisowskim w klimacie wstępie, ma ładną, ciepłą melodykę (podkreślaną przez „miękkie” partie bezprogówki), zwłaszcza w śpiewanych częściach. „Widow’s Peak” jest za to dramatyczny, z nadającymi całości dynamiki świetnymi partiami perkusji, dramatycznymi gitarowymi solówkami i melotronowymi fanfarami, choć i tutaj znajduje się miejsce na chwile spokoju, zadumy, wyciszenia (choćby fragment wprowadzający finałowe gitarowe solo). A finałowy „Headlong”, bardzo elegancko otwarty elegijnym, klawiszowo-fletowym wstępem, chwilami ociera się o zimną, gotycką atmosferę, równoważoną wokalnymi harmoniami i ładnymi partiami gitar i klawiszy.
Czego zabrakło tej płycie, by dziś wymieniano ją z taką rewerencją, jak „Misplaced Childhood”, i by odniosła podobny komercyjny sukces? Myślę, że chyba przede wszystkim takiego komercyjnego szlifu, jakie miało dzieło Marillion – z płyt nagranych z Fishem wszak bodaj najłatwiejsze w odbiorze dla zwykłego słuchacza, najbardziej przystępne. Zabrakło tak udanych przebojów, jak „Kayleigh” czy „Lavender” – utwór tytułowy czy „The Thousand Days” mimo swojej chwytliwości to jednak nie ta półka. Z drugiej zaś strony, z całej armii neoprogresywnych kopistów IQ od początku się wyróżniali: niby czerpali garściami z pomysłów wielkich, ale dużo lepiej niż rówieśnicy udawało im się z cudzych idei zbudować coś swojego. „The Wake” to w każdym razie chyba najlepsza płyta IQ i zdecydowanie ścisła czołówka neoprogowego grania.
W wydaniu CD znalazło się miejsce dla paru dodatków. Wczesne wersje „The Thousand Days” (oszczędna, trochę kojarząca się z amerykańskim rockiem alternatywnym początków lat 80.) i „The Magic Roundabout” oraz instrumentalna „Dans Le Parc Du Chateau Noir”, dająca okazję wyszaleć się Holmesowi i Orfordowi (zwłaszcza na melotronie).