Ożywił się nam ostatnio Jeff Lynne. Nowy solowy album, do tego płyta z nowymi wersjami klasycznych nagrań Elektrycznej Orkiestry Kameralnej, koncerty w akustycznym duecie z Richardem Tandym… A ptaszki ćwierkają, że kolejna płyta Jeffa pojawi się jeszcze w tym roku. W tak zwanym międzyczasie, pojawi się wznowienie debiutanckiego albumu Jeffa, wydanego w roku 1990.
„Armchair Theatre” krytyka przyjęła ciepło, jednak list przebojów Lynne nie zawojował. Choć niewątpliwie kilka udanych, przebojowych kompozycji z tej płyty da się wykroić. Zwłaszcza utwór wystawiony na drugi singiel, bodaj najciekawszy na płycie: „Lift Me Up” to utwór jakby żywcem zapożyczony z „Balance Of Power” ELO – ale z wyeliminowaniem wad tej płyty: jest tu i ładna, zgrabna melodia, i fajna, całkiem naturalna aranżacja, z wysmakowanym użyciem syntezatorów, i fajny refren… Również “Every Little Thing” (pierwszy singiel) ma w sobie sporo z dokonań Orkiestry, zwłaszcza tej od albumu „Discovery” – ciepłe harmonie wokalne, nienachalne dodatki syntezatora, ładne mostki, w refrenie całość ładnie uzupełnia saksofon. Jeśli czegoś można się przyczepić, to pewnego nadmiaru pomysłów melodycznych – ciężko wyłowić konkretną melodię, Lynne próbuje kilku wariantów, jakby nie mógł się do końca zdecydować, na czym ten utwór oprzeć.
A co poza tym? Spory rozrzut stylistyczny., „Don’t Let Go” to swoista wycieczka w przeszłość: jest to dość klasyczny rock’n’roll, brzmiący całkiem tradycyjnie, nieco w klimacie Wilburysów – nowoczesność w warstwie aranżacyjnej jest tu wprowadzona subtelnie i ze smakiem. „Nobody Home” i „now You’re Gone” to kawałki zgrabnego, rockowego grania, szczególnie ten pierwszy, z ciekawie rozplanowanymi partiami wokalnymi (zwłaszcza wtopionymi w tło kobiecymi głosami) i fajnymi partiami organów i krótkim gitarowym solem, tyle że… melodia w obu przypadkach jest niestety taka sobie. „September Song” całkiem ładnie się broni w postaci dość oszczędnie zaaranżowanej, melancholijnej piosenki. Ciekawie wypada „Don’t Say Goodbye”, łączący refren pachnący nieco rock’n’rollem lat 50. z nieco lennonowską zwrotką i stonowanymi gitarowymi dodatkami. Z kolei „What Would It Take” kojarzy się nieco z płytą „Into The Great Wide Open” Toma Petty’ego. Zresztą na płycie mamy też całkiem udane dzieło duetu Lynne-Petty – “Blown Away”. Dodajmy do tego jeszcze osadzone w bluesie, ciekawie zorkiestrowane “Stormy Weather” i wieńczącą całość, opartą na brzmieniu gitary akustycznej delikatną balladę „Save Me Now”, dość niespodziewanie zwieńczoną elektroniczną kodą.
Płyta nie była komercyjnym sukcesem. Aczkolwiek trudno uniknąć wrażenia, że nie taki był zamiar Jeffa: nagrał płytę zrelaksowaną, lekką, miłą w słuchaniu, bez jakiejkolwiek presji na sukces, bez konieczności udowadniania komukolwiek czegokolwiek. W sam raz na wiosenne dni.