Przystanek Kanada odcinek XXXII: Mój dom jest twym domem (Mi casa su casa).
Do takiej współpracy wcześniej czy później chyba po prostu musiało dojść. Z jednej strony wciąż cieszące się komercyjnymi i artystycznymi sukcesami pokolenie grunge, z drugiej – człowiek, który swoją muzyką zainspirował grunge’owców jak mało kto. Biorąc pod uwagę wzajemny szacunek Kurta Cobaina i Neila Younga, można się tylko zastanawiać, czy gdyby nie tragiczny kwietniowy dzień w 1994, nie doczekalibyśmy się współpracy obu panów (niektórzy przebąkują, że byłaby to raczej kwestia, kiedy do takowej by doszło). No cóż… Neil znalazł sobie innych współpracowników. Już w roku 1993, gdy koncertował wspólnie z Booker T. And The M.G.’s, towarzyszyli mu – między innymi – Pearl Jam (także Soundgarden); często koncerty kończyły się wspólnym youngowo-pearlowym wykonaniem „Rockin’ In The Free World”. Na początku stycznia 1995 Neil ustalił z muzykami Pearl Jam terminy czterech jednodniowych sesji, napisał nowe utwory, zarejestrował je wspólnie z Vedderem i spółką, na zasadzie: w jednym podejściu, na żywo, bez żadnego ogrywania wcześniej czegokolwiek, najlepiej – nawet bez strojenia się, na luzie, z pełną swobodą. Album trafił na rynek w czerwcu.
Ha, właśnie. Z perspektywy lat widać to wyraźnie: Neil Young, przygotowując „Mirror Ball”, popełnił już w samym założeniu istotny błąd taktyczny. Potraktował Pearl Jam dokładnie tak jak Crazy Horse: muzyka była jego, słowa były jego, a muzycy mają ograniczyć się do akompaniowania (dwie kompozycje Veddera, ostatecznie odrzucone przez Neila, trafiły na pearljamową EP „Merkinball”). W przypadku Horse taka koncepcja całkiem się sprawdzała, bo Poncho i spółka to muzycy dobrzy, ale tacy sobie kompozytorzy; niby przez te kilka dekad istnienia nagrali kilka własnych albumów, ale… bądźmy szczerzy: gdyby nie byli tym Crazy Horse, mało kto by po nie sięgnął. W każdym razie wzlotów artystycznych tam specjalnie nie było. A Pearl Jam? Zespół kilku świetnych kompozytorów, tekściarzy i aranżerów, chętnie wplatający w grunge’owe granie to psychodeliczne odjazdy, to klasyczny hard rock. Aż włos się jeży na głowie, co mogłoby być, gdyby panowie pracowali na bardziej demokratycznych zasadach. Gdyby mogli nawzajem przerabiać swoje pomysły, ulepszać je… Niestety, tak się nie stało. Nawet Eddie Vedder przesunięty jest w tło; „Peace And Love”, zresztą powstałe z jego udziałem, gdzie Neil dał Eddiemu więcej miejsca, od razu pokazuje, że straciliśmy okazję na znacznie lepszy album, niż ten, który dostaliśmy.
Co nie znaczy, że dostaliśmy album słaby. Przeciwnie, na „Mirror Ball” nie brakuje momentów naprawdę dobrego grania. Choćby otwierające całość, antyaborcyjne w wydźwięku „Song X”, chwilami pobrzmiewające jakby… szantowo. Choćby nieco chaotyczne, rozjamowane „I’m The Ocean” – tu słychać, że gdy Crazy Horse puszczeni na otwarte wody swobodnego grania z reguły starają się zagrać transowy podkład, by Neil mógł sobie popłynąć z długim solem, Pearl Jam mają zupełnie inne podejście: nawet podczas zupełnie spontanicznego grania ciekawie zaplatają swoje partie, nie brakuje tu kunsztownych gitarowo-basowych splotów. Do tego w „Downtown” i „Peace And Love” Neil jakby dokonuje kolejnego rozliczenia ze spuścizną epoki rewolucji obyczajowej, podczas gdy w wielominutowym, przytłaczającym „Scenery” po raz kolejny porusza wątek mrocznych stron sławy. Zdarzają się chwile, gdzie wkrada się lekki chaos (w „Big Green Country” Neil nie może trafić z początkiem gitarowego sola, parę razy urywa wątek i zaczyna granie od nowa; nie brakuje tu przypadkowych gitarowych sprzęgów i uchwyconych niechcący na taśmie studyjnych pogaduszek). Dostaliśmy prawie godzinę ciekawego, porządnego grania – i tylko to najlepsze na płycie „Peace And Love” wskazuje, że mogliśmy dostać płytę wybitną. Tym bardziej, że Youngowe kompozycje tym razem niestety nie przekraczają poziomu bardzo dobrego: Mistrz zachował poziom, nie ma mowy o jakiejkolwiek wpadce, ale nie udało się tym razem popełnić kolejnego „Change Your Mind”, „Rockin’ In A Free World”, „Mansion On The Hill” czy nawet „Prime Of Life”. Mogła być płyta nawet na dziesięć gwiazdek, jest jedynie na siedem.
Neil Young i Pearl Jam odbyli wspólnie trasę koncertową. W opinii wszystkich zainteresowanych – znakomitą. Eddie Vedder nie pojechał w trasę, za to wprowadził Neila w poczet Rock And Roll Hall Of Fame. Potem Neil postanowił wrócić do dawnych kompanów z Crazy Horse – zwłaszcza, że powoli zaczynały się pojawiać premierowe kompozycje. W międzyczasie jednak, jeszcze wiosną 1995, Young otrzymał propozycję bardzo interesującej współpracy od jednego ze swoich wiernych fanów. Kim był ten miły pan i co z tej współpracy wynikło – o tym w odcinku XXXIII: W górę rzeki (Up River).