Czterdzieści pięć lat spóźnienia! „Homegrown” miał zostać wydany w 1975 roku. Jednak Neil Young zadecydował wtedy, że jest to zbyt osobiste wyznanie i nie powinno ono ujrzeć światła dziennego. Young napisał te utwory krótko po rozstaniu z żoną Carrie Snodgrass. Wszystko było gotowe łącznie z okładką płyty, ale Neil zmienił zdanie. Pierwotnie płyta miała być kontynuacją „On The Beach”, tak popularnej wśród fanów Neila, ale została odłożona na półkę na rzecz bardziej elektrycznej i dojmującej „Tonight’s The Night”.
Neil Young zawsze był na krawędzi, trubadur, który ogarnął wewnętrzny chaos. To była cecha charakterystyczna dla jego muzyki i zapewniająca długotrwałą integralność muzyczną. Prezentując swój główny sukces jakim stał się „Harvest” z 1972 roku, zdecydował się na nagrania bardziej szorstkie i trudniejsze, aby rzucić wyzwanie nowym słuchaczom. Kolejne albumy nosiły nazwę „The Ditch Trilogy”, która została utworzona z „Time Fades Away”, „On the Beach” i „Tonight’s the Night”. Wszystkie trzy płyty łączyły temat straty i tego jak Young radził sobie z tym emocjonalnie, gdy stracił trzech swoich najbliższych powierników podczas tworzenia albumów. Czwarty i ostatni projekt podczas burzliwej ery Younga 1972-1975 pozostał w skarbcu.
Niezależnie od tego „Homegrown” jest ostatnim słowem tamtej epoki, chociaż tak naprawdę nigdy nie zostało ono usłyszane.
Będąc blisko śmierci powstały płyty o których wcześniej napisałem. Danny Whitten, gitarzysta i kumpel Neila, Bruce Barry, długoletni road manager Crosby Stills Nash and Young pociągnięci przez heroinowy ciąg odeszli a Young czuł, ze jest odpowiedzialny za ich śmierć.
„Homegrown” nie było bootlegowane. Jednak Neil nie zapomniał o tym – pięć z dwunastu piosenek pojawiło się na innych albumach Younga. Niektóre w innych formach a niektóre w tych samych wersjach. „Little Wing” znajdziemy na „Hawks & Doves”, a „Star of Bethlehem” na „American Stars’n’ Bars”. W pierwszej dekadzie tego stulecia zaczął także grać kilka piosenek na żywo z tego nagrania.
No i co? Czy mamy zagubione arcydzieło, czy mamy Neila Younga takiego jak lubimy?
Dla mnie BOMBA.
Każda piosenka to klejnot, który istnieje w kontekście jednej z największych serii kreatywności w historii muzyki.
„Separate Ways”, rozpoczyna się powolnym rytmem, który idealnie pasowałby do „On the Beach”. I to chyba najbardziej osobiste uwolnienie muzyka: „Nie będę przepraszał/Światło, które biło z twoich oczu/Nie zginęło/I wkrótce wróci/Pomimo, że idziemy osobnymi ścieżkami/Szukając lepszych dni/Dzieląc nasze maleństwo/Który wyrósł z tamtej radości”.
Mimo, że od samego początku mamy do czynienia z utratą miłości, zawsze jest trochę nadziei, że przyszłość pozostanie jasna. „Try” tchnie takim optymizmem a „Mexico” trwające lekko ponad minutę to oddech śpiewającego i towarzyszącego sobie na fortepianie Autora. To jest wspaniałe.
Następnie pojawia się „Love Is A Rose”, która została uznana za tak dobrą, że Linda Ronstadt od razu nagrała własną wersję na swoją płytę. „Miłość to róża, ale lepiej jej nie zbierać/Rośnie tylko wtedy, gdy jest na winorośli” te słowa wciąż rozbrzmiewają przez te wszystkie późniejsze lata.
Tytułowy numer znamy w tej wersji z wykonania wraz z Crazy Horse na płycie „American Stars’n’Bars”, którą bardzo lubię. Nic dziwnego więc, że i tutaj czaruje on swobodą i lekkością. Natomiast „Florida” jest eksperymentem. Jest to Neil opowiadający sen, który przepowiada wydarzenia z 11 września. Tłem jest Ben Keith i Young grający na kieliszkach do wina (pocierając palcami wokół krawędzi) oraz uderzający w struny fortepianu. Skojarzenia z „Lumpy Gravy” są jak najbardziej na miejscu.
No cóż, Young budzi się ze złego snu dzięki kolejnej krótkiej piosence o nazwie „Kansas”, która jest doskonała.
Niektóre numery, takie jak „We Don’t Smoke It No More” mają formę bluesowego jamu, są pełne życia i zabawy. Zagrany wspaniale i relaksacyjnie pokazuje muzyków w wybornej formie, gdzie ciężkie narkotyki odlatują w niebyt.
Znany z „Ragged Glory”, „White Lines” tutaj wykonany jest tylko z Robbie Roberstonem i może zostać obwołany najpiękniejszą piosenką na albumie.
No właśnie, a „Vacancy” i niesamowite solo na gitarze lidera?
Crazy Horse uderza i ciągnie, wykazując powściągliwość poprzez rytm oraz nacisk na melodię.
I dochodzimy do ostatnich nut tego dość krótkiego krążka. „Star of Bethlehem”, zawiera w sobie cały emocjonalny rdzeń Younga w tym okresie. Tutaj śpiewa bez ogródek o wszystkim, co dzieje się w jego życiu prywatnym, z poczuciem ostateczności i niekończącym się spojrzeniem w przyszłość. „Czy to nie trudne, gdy budzisz się rano/I odkrywasz, że poprzednie dni już minęły/Wszystko co masz to wspomnienia szczęścia/Ciągle żywe/Wszystkie twoje sny i twoje miłości cię nie ochronią/One tylko ominą cię, gdy przyjdzie koniec/Zostawią cię ogołoconego ze wszystkiego co mogły zabrać/I będą czekały, byś przyszedł na nowo/Teraz gwiazda ciągle świeci/Z lampy w holu/Ale może gwiazda betlejemska/Wcale nie była gwiazdą...”.
Być może przeszłość jest już za nim, ale te doświadczenia oświecają jego spojrzenie na przyszłość. To jeden z głównych zadziwiających aspektów tej płyty. Aby patrzeć w przyszłość musisz rozważyć to, czego doświadczyłeś wcześniej. Przyszłość zawiera tyle samo niepewności co przeszłość.
„Wszystkie twoje marzenia i kochankowie cię nie ochronią/W końcu przechodzą przez ciebie”.
„Homegrown” jest jednym z tych zadziwiających albumów, który wydaje się ponadczasowy po wydaniu. Prawie pół wieku zajęło nam wreszcie usłyszenie tych dźwięków. To fragment prawdziwego geniuszu Artysty, który pomaga nam zobaczyć, że przyszłość może przynieść lepsze dni. Za to uwielbiam Neila Younga. Szukaj nadziei, nawet gdy próby wydają się bezowocne.