„Forever Changes” grupy Love, to prawdziwe brzmienie tego Los Angeles końca lat 60-tych, które nie jest ani rajem dla trippów, ani Królestwem Jaszczurów, ale czyśćcem, w którym panuje paranoja i żal. Grupa będąc już weteranem lokalnej sceny, uchwyciła miasto w całej jego skwarnej chwale. Charyzmatyczny, czarnoskóry gitarzysta i wokalista Arthur Lee wytracił hippisów i słoneczną zabawę, a zamiast tego pokazał nam wojnę w Wietnamie, uzależnienie przyjaciół od narkotyków i zagładę. Zamknięty w domu na wzgórzach Hollywood, patrzył na miasto z góry i odczuwał dziwny strach. W końcu nabrał przekonania, że zbliża się jego śmierć i że „Forever Changes” będzie jego ostatnią wypowiedzią dla świata. Stał się więc perfekcjonistą, wyrażając całe swoje nieszczęście, strach, winę i nadzieję nie tylko w mrocznych tekstach ale i w samej muzyce, która czerpiąc z różnych źródeł i mając wydawałoby się łagodny charakter, ma pewien w sobie niepokój. Ta płyta jest gąszczem poplątanych wątków fabularnych, co widać w tekstach Lee. Czy słuchając tego niepokojącego wołania o pomoc „Siedzę na wzgórzu, patrzę jak wszyscy ludzie umierają/ Po drugiej stronie będę czuł się lepiej” możesz przejść obojętnie. Arthur śpiewa te słowa na „The Red Telephone” a spokój w jego głosie, rzeczowość z jaką je wygłasza, czyni je tym bardziej niepokojącymi. Instrumentalnie, album zbudowany jest z akustycznego rdzenia gitarowych dźwięków z nakładkami instrumentów dętych blaszanych, smyczków i orkiestrowego zgiełku. Lee współpracował z aranżerem Davidem Angelem, spędzając kilka tygodni grając i śpiewając przewidziane partie orkiestrowe dla swoich kompozycji. Rezultatem tego jest zróżnicowany album z zawirowaniami w schematach rytmicznych, kolorystyce i lirycznej substancji. Chociaż najwięcej materiału napisał Lee to otwierający płytę „Alone Again Or” napisany został przez MacLeana. Zawiera on ładne hiszpańskie akustyczne i dęte instrumenty, które wiją się pośród basowych wersów napędzanych przez Kena Forssi. Inny wkład MacLeana w album, to folkowa piosenka „Old Man”, z meksykańskimi wpływami i strategicznymi dęciakami. Jednak to numery Arthura nadają pewien kształt muzyce, która jest zróżnicowana i logiczna, ale podstępna. Pełno w niej ślepych uliczek, niezwykłych przejść i zakrętasów. Tradycyjne struktury, które tak dobrze służyły grupie na dwóch poprzednich krążkach zostały porzucone na rzecz bardziej okrężnych aranżacji.
Jak posłuchamy to nawet najbardziej bezpośrednie, klarowne utwory niosą ze sobą poczucie niejasnego zagrożenia, jak chmury nad morzem zwiastujące burzę. I oto chodziło Arthurowi.
„Maybe the People Would Be the Times Between Clark and Hilldale” być może najbardziej chwytliwa piosenka na płycie, niestety pokazuje w sposób widoczny pożegnanie muzyka z Los Angeles i publicznością. W jego rezygnacji jest akceptacja, a może nawet ulga. Posłuchajcie jak Lee śpiewa razem z solówką na trąbce, jego ekscytacja jest napędzana i napędzana przez muzykę. To, że muzyka Love nie straciła nic ze swej siły, jest bez znaczenia. Ona zyskała nową powagę, gdyż paranoja Lee, daleko od nieuzasadnionej, stała się przerażająco łatwa do utożsamienia. Jednym z mocniejszym akcentów płyty jest akustyczny rocker „A House Is Not a Motel” budujący się na brzmieniu Kalifornii lat 60-tych aż do późniejszej eksplozji w cięższe elektryczne dźwięki prowadzone przez gitarzystę Johnny’ego Echolsa. To niesamowite bogactwo nut. Podnosząca na duchu ballada „Andmoreagain” jest jedną z najwspanialszych piosenek, jakie kiedykolwiek usłyszycie. Jej piękno, podobnie jak całej płyty polega na tym, że brzmi bardzo uroczo. Ale sprawy przybierają maniakalny obrót w numerze „Live and Let Live”, w którym Lee początkowo sięga po pistolet, by zestrzelić niebieskiego ptaka, po czym zmienia postać na Indianina, któremu zaraz ukradną ziemię. Poczucie zagrożenia, otoczone jednostajnym biciem bębnów i natarczywą gitarą nagle staje się wszechogarniające. Wokal brzmi jakby nie miał nic do stracenia i zatrzaskuje się wokół wspaniałej solówki. Po opadnięciu kurzu Lee z radością obserwuje karuzele i warkocze. Jest to trochę niepokojące, a w tej aranżacji smyczkowej wręcz złowieszcze. Ale to początek spokoju, bo utwór kończy się kakofonicznie, jak pobudka. Od obłąkanego i paranoika, Lee przechodzi do lakonicznego proroka śpiewając: „Są ludzie noszący zmarszczki, którzy cię wkręcą/ najlepiej głową w dół”. „Bummer In the Summer” to prawdziwie folkowo-hardrockowa piosenka, podana przez wokalistę w pre-rapowym stylu. Słucha jej się z przyjemnością i jest najszybszym numerem na płycie, którą kończy najdłuższy przegląd, siedmiominutowy „You Set the Scene”. Wieloczęściowy numer z partiami rogów, smyczkami i kontrastującą melodią dodatkowo popychany jest przez Forssiego i Stuarta napędzających rytm w zwrotkach. To ścieżka, którą podążali Beatlesi na „Revolverze”. Lee tych, którzy nie traktują życia poważnie, oskarża i drażni: „Dla każdego, kto myśli, że życie to tylko gra/ czy podoba ci się rola, którą grasz?”. Radzi, że „przyjdzie czas, by się przyłożyć”, że „na każde radosne przywitanie przyjdzie pożegnanie” po czym podsumowuje, że „to jest czas i życie, które przeżywam”. Jeśli brzmi to kaznodziejsko, w rzeczywistości wcale takie nie jest. Po burzliwej narracji poprzednich utworów, to jest jak słońce na twojej twarzy. Jest w nim ślad złowrogiego nastawienia, mądrości pogodzonej przez doświadczenie, a nie wyuczonej przez powtarzane praktyki. A końcowe „to już czas, czas, czas, czas…” zwycięża. Powstała jedna z idealnych płyt pokolenia Wolnej Miłości i LSD i pomimo upływu lat nadal słuchając jej przeżycia są ogromne.