Pod koniec 1978 roku Dylan miał już za sobą czterdzieści z sześćdziesięciu pięciu koncertów zabójczego tournée po Ameryce. Była to jego pierwsza amerykańska trasa od czterech lat. Prasa nie zostawiła na tych koncertach suchej nitki. Można sobie wyobrazić jaki wpływ miało na Dylana krytyczne przyjęcie filmu „Renaldo and Clara”, albumu „Street Legal” i obecnego tournée po Ameryce. A wszystko to tak odmienne od pochwał, jakie zebrały w Europie ten sam album i trasa koncertowa. Dylan zamknięty w hotelowym pokoju po kolejnym koncercie, w nastroju co najmniej ponurym, potrzebował czegoś, czego nie miał dotychczas. Opowiadał o wielkim znaczeniu, jakie miało dla niego duchowe odrodzenie. Wygląda na to, że przeżył prawdziwą wizje Chrystusa.
„W pokoju czułem czyjąś obecność, to nie mógł być nikt inny, niż Jezus. Miałem wrażenie, jakbym rzeczywiście „narodził się na nowo”. Jezus dotknął mnie swoją dłonią. To był prawdziwy dotyk. Poczułem go całym sobą. Poczułem jak drży moje ciało. Majestat Pana powalił mnie i podniósł z upadku”. Dylan często wyrażał przekonanie, że Jezus, który wstąpił w jego życie, uratował go od przedwczesnej śmierci.
Album, który Dylan planował nagrać wiosną 1979 roku, już z góry był skazany na kontrowersyjne przyjęcie, bez względu na to, ile trudu włożyłby w jego powstanie. Czuł, że im strawniejsze będzie brzmienie płyty, tym szybciej słuchacze zaakceptują zawarte na niej przesłanie. Istotnym składnikiem wcześniejszych dobrych recept na udana płytę był właściwy gitarzysta. W poprzednich przełomowych nagraniach wybór gitarzysty był zawsze celną decyzją, lecz tym razem okazał się wprost genialny. Mark Knopfler ze swoimi charakterystycznymi instrumentalnymi wstawkami zachwycał słodkim brzmieniem tak potrzebnym Dylanowi, który miał dla swoich słuchaczy gorzką pigułkę do przełknięcia. Łyżeczka cukru od Knopflera z pewnością pomogła łatwiej przyswoić sobie publiczności ten nagły zwrot w tekstach Dylana. Do tego produkcji najnowszej płyty Mistrza podjął się legendarny Jerry Wexler. Co ciekawe Dylan przyznał się później, że z początku sam nie zamierzał nagrywać utworów zawartych na tym albumie. Zdawał sobie sprawę z tego, że piosenki są szalenie kontrowersyjne i imię Boba Dylana wywoła jeszcze większą wrzawę.
Bob Dylan: ”Utwory które napisałem do „Slow Train Coming” przeraziły mnie… Nie zamierzałem ich napisać, a jednak napisałem. Nie zamierzałem ich zaśpiewać. Poprosiłem pewną dziewczynę, aby mi je zaśpiewała. Była to Carolyn Dennis. Oddałbym jej wszystkie te utwory, pozwoliłbym jej nagrać cały ten materiał, nawet bez podawania mojego nazwiska. Chciałem aby te utwory się ukazały ale sam nie chciałem tego robić. Wiedziałem bowiem, ze zostaną inaczej odczytane”.
Jednak Dylan przełamał swój strach i po raz kolejny podjął rękawicę. Powstała wspaniała płyta, pełna płynnych melodii, które przepływają obok zmysłów. „Slow Train Coming” znajduje namiętnego i poważnego Dylana. Muzyka jest chwytliwa a słuchając jej uczestniczysz w wizji, która biegnie cały czas. Wszystko zależy od tego, jak podejdziesz do niej. Nie ma wątpliwości, że utwory są szczerym wyrazem jego przekonań dla niektórych nie do zaakceptowania. Ale Dylan się nie ugiął. Po oficjalnej premierze płyty 18 sierpnia dość istotne poparcie nadeszło z najbardziej zaskakującej, ale i najbardziej pożądanej strony – z magazynu „Rolling Stone”. Periodyk ten często odnosił się krytycznie do twórczości Dylana, a ponieważ był jedynym liczącym się amerykańskim dwutygodnikiem muzycznym, jego oceny miały ogromne znaczenie na amerykańskim rynku.
Redaktor Jann Wenner poświęcił albumowi dwustronnicową recenzję tak ją kończąc: ”Pod względem muzycznym jest to prawdopodobnie najlepsza płyta Dylana, wynik rzadko spotykanego zestrojenia inspiracji, pasji i talentu, które łączy w sobie się, wizję i artyzm. Bob Dylan to największy wokalista naszych czasów. Nikt nie jest od niego lepszy. Co więcej nikt nawet mu nie dorównuje. Jego wszechstronność i zdolności wokalne nie mają sobie równych. Brzmienie głosu i szczególna wrażliwość przewyższają, to, co reprezentują sobą współcześni mu wokaliści. Nie zdolności poetyckie, ani intuicja, lecz jego głos jest największym darem, jaki otrzymał od Boga”.
Dylan wkrótce zrozumiał, że wysiłek włożony w wypracowanie odpowiedniego brzmienia płyty zaczął procentować licznymi pochwałami. Nastąpił powrót na listę najlepiej sprzedających się singli a sam album okazał się drugim najlepiej sprzedającym się albumem w karierze Dylana. Dwadzieścia sześć tygodni na liście było kolejnym dowodem niesamowitej żywotności Dylana w okresie, gdy wydawało się już, że jego pozycja na rynku osiągnęła dno. Po raz kolejny Dylan zaryzykował i będąc prawdziwym Artystą postawił kropkę nad i.