Po nagraniu dziewięciu płyt, będąc najpierw ochrzczonym przez folkowych purystów jako ich przywódca, by następnie zostać głosem kontestującej młodzieży aż do słynnego pytania zadanego przez dziennikarza „Paris Match”- Czy Pan jest Prorokiem? Bob Dylan miał już tego dość. Dylan: ”Ten album powstał ponieważ w tamtym czasie nie podobało mi się, że zwracam na siebie tyle uwagi. Nigdy nie byłem osobą, która lubi zwracać na siebie uwagę. Więc wydaliśmy ten album, żeby ludzie wreszcie się ode mnie odczepili”.
Ja napiszę tak: obok pięciu kompozycji, które mi nie podeszły reszta jest po prostu świetna i wcale nie przeszkadza mi początek recenzji Greila Marcusa w „Rolling Stone” rozpoczynający się pytaniem: „Co to za gówno?”. Dylan miał później określić tę recenzję jako „kawał gówna”.
Najpierw to co w sumie mogłoby nie być. Cztery utwory wybrane z koncertu na wyspie Wight są mało strawne. „Like A Rolling Stone” zagrane jest bez entuzjazmu, Dylan zapomina słów, śpiewa bez krztyny uczucia. „The Mighty Quinn” położone jest na całego a przecież wersja Manfreda Manna była idealna. O dwóch kolejnych numerach może nie wspomnę. Jedynym studyjnym utworem, który omijam jest kompozycja Paula Simona „Boxer”.
„Self Portrait” został wydany w czerwcu 1970 roku i jest to album zawierający covery ulubionych? numerów Dylana, mało znanych tradycyjnych melodii folkowych, występów na żywo z festiwalu na wyspie Wight oraz kilku własnych kompozycji. Jest to artysta i jego przyjaciele uchwyceni na gorąco, w pewnym momencie, w określonym miejscu i czasie. Postrzegaj to jako chwilę z jednego dnia życia.
Wszystko zaczyna się od chórów kobiecych, które towarzyszą nam przez kilka minut, śpiewając jedynie dwa wersy piosenki. „All the Tired Horses” jest piękną i dziwną piosenką jak na Dylana, a jeśli pojawiła by się na ścieżce dźwiękowej Ennio Morricone to byłoby idealne. Uruchamiasz album a tu taka fantastyczna rzecz a do tego dodaj jeszcze te rozmarzone skrzypce, faktycznie bardzo filmowe. „Alberta” dołącza do klimatów „Ramony” a „I Forgot More Than You Will Ever Know” jest urocze. Piosenka „Early Morning Rain” to obok „Let It Me Be”, „Gotta Travel On” oraz „Blue Moon” bardzo melancholijne, nowe wersje znanych utworów. Dylan nie wysila tu się na jakieś przearanżowania i zmiany, po prostu trzyma wszystko w powolnym, luźnym tonie i robi to doskonale. Natomiast dobre wiatry protestu odnajdziemy w „Days of 49”, kolejnym godnym uwagi utworze. Zaskakującym jest umieszczenie na płycie utworów instrumentalnych i chociaż „Woogie Boogie” jest tradycyjnym boogie, to „Wigwam” posiada miłe zmiany akordów a aranżacja przenosi nas do jakiegoś meksykańskiego pueblo. A żeby było jeszcze mocniej to Dylan akcentuje te zwieszone z głów meksykańskich wieśniaków sombrera swoistym zaśpiewem „la la la la la la”.
Słuchając całości bez dwóch zdań uderza nas nastrój płyty, wciąż spokojny i przyjemny. Relaksujące numery w klimacie country, podbarwione grą Pete Drake’a na stalowej gitarze to kolejny dowód na urok i błogi nastrój. Niewątpliwie jednym z najwspanialszych utworów zawartych na krążku jest „Copper Kettle” , znów utrzymany w klimacie typowo dylanowskiej ballady wprowadza nas w ten niepowtarzalny nastrój pieśni Boba Dylana. Och, to jest cudowne!
A i jeszcze nie sposób przejść obojętnie obok „It Hurts Me Too” słynnego smutnego tradycyjnego bluesa. No więc, czy „Self Portrait” jest naprawdę „gównem”? Nie, posłuchaj tej płyty na spokojnie, nie wymagaj od Twórcy wzniosłych haseł, tylko odpręż się i słuchaj, słuchaj ile chcesz bo Greil Marcus myli się. To jest naprawdę kawał dobrej, relaksującej, czasami bardzo wrażliwej muzyki.