Tak jest, prawda?
Niedawno wpadłem na mojego starego nauczyciela literatury, gdy spacerowałem sobie po wzgórzach nad rzeką z mulistą wstęgą. „Co Ty tutaj robisz? W drodze do Kairu?”, spytałem mile zaskoczony. „Cóż, chodzi o to” uśmiechnął się i wtedy zobaczyłem, że to właściwie nie jest mój stary nauczyciel tylko-gooooryl! A z kieszeni wystawał mu błyszczący krążek płyty winylowej. „Pomyślałem, że wolisz posłuchać tej płyty od swojego nauczyciela literatury niż od goryla”. Małpa miała rację. „Dobrze, posłuchajmy tego na Twoim gramofonie”. Ale wiecie co, ja nie mam gramofonu. No cóż, gdybyś kiedykolwiek znalazł się w podobnej sytuacji, to nie uwierzysz jak łatwo jest zbudować własny gramofon. Wystarczą do tego kartonowe pudełka pełne bananów, zardzewiałe sita do makaronu i połowa pary gumowych butów. Tak więc słuchaliśmy tego, nieśmiało tańcząc przy dźwiękach jazzowych wodewilowych piosenek.
Ale czego?
Muzycznego odpowiednika Monty Pythona, łączącego w swoim brzmieniu elementy wodewilu, nadmorskiej rewii, music hallu, karnawałowych spotkań towarzyskich, burleski i absurdalnego kabaretu. Debiutancka płyta The Bonzo Dog Doo Dah Band została wydana w zaledwie kilka miesięcy po tym jak The Beatles wydali swojego sierżanta Pieprza. „Gorilla” wywróciła całą popkulturę do góry nogami. Podczas gdy dzieciaki spędziły ostatnie lato obejmując grupy beatowe, ruch bluesowy, folk rock i psychodelię, na falach radiowych dominował jazz i coś co można życzliwie określić jako „łatwą muzykę do słuchania dla naszych rodziców”.
Muzycy Bonzo Dog Doo Dah Band byli satyrykami, humorystami, ekscentrykami i szaleńcami. Pisali piosenki popowe o jakości Lennona i McCartneya ale potrafili też wyśmiać pompatyczny snobizm sceny jazzowej, jednocześnie z miłością wykorzystując jego muzyczną formę w swojej twórczości. Zdumiewającą rzeczą jest, że chłopaki z The Bonzos stworzyli z tego muzycznego chaosu coś przezabawnego, często gryząco spostrzegawczego, zaraźliwego i regularnie szalonego.
Goryl chrząknął i mruknął „do rzeczy”.
Dobra, początkowa „Cool Brittania” to fraza porwana w fikcyjnym rytmie a „The Equestrian Statut” to znów zgrabna popowa piosenka napisana przez Innesa, ale mogliby nagrać to równie dobrze The Beatles. Świetna rzecz. „Jollity Farm” jest zwariowaną wersją „Old McDonald’s Farm”. Pamiętacie to? Bum, bum, bum, bum, bumbumbum i całość w konwencji kabaretu wciska nas do salki pełnej konfetti.
„To jest zabawne” a nauczyciel, o przepraszam goryl spojrzał na mnie złośliwie i zagrzechotał wzruszając ramionami. „Cóż, czy głupie podszywanie się pod Elvisa nie jest za tanie?” ale wygląd goryla w tej chwili utwierdził mnie w przekonaniu, że nigdy więcej nie powiem złego słowa o „Death Cab for Cutie”.
Wszelkie urazy między zwierzęciem a mną, na szczęście zostały zapomniane, kiedy poradziliśmy sobie z „The Intro and the Outro”. Stanshall jako mistrz ceremonii przedstawia członków zespołu, grających na różnych instrumentach odlatując w coraz więcej śmiesznych osobowości, w tym „zrelaksowanego Hitlera grającego na wibrafonie” czy „księżniczki Anny na suzafonie”. Nam podpadł najbardziej „Count Basie Orchestra na trójkącie. Dziękuję”. Całość jest po prostu genialna. I to jest formuła, której Stanshall użył ponownie, gdy Mike Oldfield poprosił go o przyczynek do powstania „Tubular Bells”.
Czasami utwory na „Gorilla” są tak absurdalne, że mogą sprawiać wrażenie paniki ale mamy też i eleganckie operacje plastyczne. Cudo Disneya „Mickey’s Son and Daughter” czy „Jazz, Delicious Hot, Disgusting Cold” rykoszetują między jazzem, klasycznym, rock’n’rollem, standardami i szalonym hałasem. „Gorilla” to takie kudłate stworzenie, które ma dla siebie mnóstwo miejsca. Wraz z końcem płyty ujawnia się kolejna popowa perełka „Piggy Bank Love”. „Czyżbyś się zakochała? Małpko”. „I’m Bored” w rytmach countrowych połączonych z music hallem przyczynia się do kwaśnej podróży w humorystycznej oprawie a ostatnia wspaniała kakofonia „The Sound of Music” kończy radosne chwile z pierwszą płytą Bonzo Dog Doo Dah Band.
„Przyniosłem mojej dziewczynie jabłko,
Pozwoliła mi trzymać się za rękę/
Przyniosłem mojej dziewczynie pomarańczę,
Całowaliśmy się w kącie/
Przyniosłem banany mojej dziewczynie,
Pozwoliła mi się mocno ścisnąć/
Dziś wieczorem przyniosę mojej dziewczynie arbuza”.
Po wysłuchaniu tych nut spytałem: „Gdzie znów cię spotkam, gorylu?”, „W starej klasie, głupcze”, zaśmiał się i zdjął maskę goryla, tylko po to aby ujawnić się jako – mój stary nauczyciel literatury. Jak mogłem być tak ślepy, przecież żaden prawdziwy goryl by tego nie zrobił!
Spojrzałem na gramofon, a raczej na resztki walające się na ziemi. Nauczyciel z pełną gębą bananów odszedł w swoją stronę, a ja dalej spacerowałem po wzgórzach nad rzeką z mulistą wstęgą.