„Do brzmienia jakie słyszę w głowie, najbardziej zbliżyłem się w kilku nagraniach z albumu "Blonde on Blonde". To jest to oszczędne, dzikie, ostre brzmienie. Jest metaliczne i szczerozłote, ze wszystkim, co można z tym wyczarować. To jest moje charakterystyczne brzmienie. Nie zawsze udawało mi się je osiągnąć.” - Bob Dylan
Długie sesje nagraniowe trwające jedynie dwanaście dni, lecz rozciągające się na rozpiętość pół roku, liczne spięcia i frustracje jednej z ówczesnych najlepszych grup świata, The Band, spowodowane specyficzną pracą Dylana w studiu, spontaniczne, wcale nie dążące do doskonałości nagrania, których każda wersja jest zupełnie inna od pozostałych... Z tego całego zamieszania powstało aż 14 utworów do publikacji, które złożyły się na pierwszy, podwójny rockowy album w historii, a mianowicie wydany 16 maja 1966 roku Blonde on Blonde. Wprawne czytelnicze oko od razu zauważy, że pierwsze litery tytułu sumują się w imię „Bob”, przez co Dylan pewnie zamierzenie chciał nam przekazać, że jest to jego najbardziej osobisty album nagrany do tej pory. Jednocześnie lekko rozmazane zdjęcie na okładce sugeruje życie wokalisty w chaosie, ciągłym roztargnieniu, co już po wydaniu ostatniego z trylogii pierwszych rockowych longplayów jego wykonania (dołączają jeszcze Bringing it all back home oraz Highway 61 Revisted) skończyło się wypadkiem motocyklowym w lipcu 1966 roku, po którym piosenkarz musiał się udać na kilkunastu miesięczną rekonwalescencję.
Ze strony czysto muzycznej patrząc, jest to dzieło o dużej rozpiętości gatunkowej i tematycznej, lecz mimo to niezwykle spójne. Napotkamy tu tradycyjnego, harmonijkowego bluesa, gdzie kwestie wokalisty przeplatają się w dialogu z harmonijką ustną („Pledging My Time”), country, folk, rock oczywiście, jak i nawet polka, która przewija się wśród rytmu bębnów parady w „Rainy Day Women #12 & 35”. Czyli wyjaśniając w jednym, zrozumiałym dla wszystkich zdaniu: po prostu „mata, co chceta”. Po eksperymentach w poprzednich albumach Dylan odnalazł i wykształcił swój własny, charakterystyczny styl, w którym zaśpiewał i zagrał część z moich ulubionych piosenek jego wykonania,często kojarzących mi się (co tu dużo ukrywać) z wiejskimi krajobrazami. Widać, że muzycy z grupy wiedzieli, co robią, według krążących wśród fanów plotek grając w karty, podczas gdy sam Dylan męczył się z utworami...
Czyż nie jest to noc do zabaw, gdy ty próbujesz być taki spokojny? (*)
Siedzimy tu opuszczeni, jednak robimy co w naszej mocy by temu zaprzeczyć
I Louise trzyma garść deszczu, nakłaniając Cię byś to określił
Światła migoczą ze strychu naprzeciwko
W tym pokoju cieplne rury po prostu kaszlą
Stacja country gra cichutko
Lecz tak naprawdę nie ma nawet czego wyłączyć
Tylko Louise i jej kochanek tak splątani
I te wizje Johanny, które podbijają mój umysł
Godne otwarcie sceny zapewniają dwa znakomite utwory, o których zdążyłem już wspomnieć we wstępie („Rainy Day Women 12# 35”, o którym warto poczytać więcej, zwłaszcza o tytule i liczbach, wraz z „Pledging my Time”). Po nich usłyszymy przebudzenie twórcze Dylana i spółki objawione nam w „Freeze Out”, utworze zamieszczonym pod maską numerku 3, o tytule zmienionym na „Visions of Johanna” - trzeba powiedzieć, bezpretensjonalnie najlepszą piosenkę na Blonde on Blonde i absolutną perełkę w całym, obszernym dorobku Boba Dylana. Jak to bywa w arcydziełach, nierzadko opierają się one na swojej prostocie – tak jest i tutaj, gdzie cała kompozycja zbudowana jest na zaledwie czterech akordach i prostym rytmie. W poetycznym tekście o nieskomplikowanych rymach muzyk, zgodnie ze swoją ówczesną tradycją umieścił surrealistyczne obrazy zderzające się razem z postaciami z rzeczywistego świata wziętymi, jak chociażby Mona Lisa. W niekiedy niezrozumiałych i jakby wyrwanych z kontekstu zwrotkach, gdzie przewija się „mały, zagubiony chłopiec”, „duch elektryczności, wyjący w kościach twarzy Louise”, „portrety kobiet o galaretowatych twarzach w muzeum, gdzie sądzona jest nieskończoność”, jesteśmy świadkami ciekawych wydarzeń i dialogów, chociażby hrabiny, która udaje, że dba o domokrążca, mówiąc: „Wskaż mi kogoś, kto nie jest pasożytem, a pójdę i pomodlę się za niego”. Spójności nadają jedynie „wizje Johanny”, które są jedyną rzeczą pozwalającą zachować zdrowy rozsądek w związku z kobietą o imieniu Louise.
Po skończeniu tej długiej opowieści słyszmy szybkie kroki dwóch utworów o chwytliwych refrenach: będzie o nagłych rozstaniach i odkrywaniu tajemnic partnera w „One of Us Must Know (Sooner or Later)” oraz prostym pożądaniu ukazanym w ożywczym i optymistycznie radosnym, łączącym proste popowe rytmy z rockiem i country „I Want You”, zaczynającym się od szybszej gry perkusji i ciekawej kwestii wygłaszanej przez harmonijkę. Dalej mamy czarny, wisielczy humor , wizję świata, który poszedł w złym kierunku i postacie takie jak Szekspir w dynamicznym, pełnym akcji „Stuck Inside of Mobile With the Memphis Blues Again”. Tempo uspokaja bluesowa ballada „Just Like a Woman”, która niegdyś wzbudziła wiele kontrowersji (choć niesłusznych) wśród feministek, zaś po chwili ponownie mamy przyspieszenie spowodowane grą dęciaków w kolejnej traktującej o kończącej się miłości piosence na Blonde on Blonde, „Most Likely You Go Your Way (and I'll Go Mine)”, która była"prawdopodobnie napisana po jakimś rozczarowującym związku, z którego, jak wiecie, zdołałem szczęśliwie uciec bez złamanego nosa”, jak mówi sam Dylan. Możliwe, że część tego krążka poświęcona jest jego ówczesnej żonie, Sarze Lownds. Kolejne piosenki już tylko przypieczętowują znakomitość albumu: powolny blues w „Temporary Like Achilles” do którego Dylan z nieopublikowanego dotąd utworu „Medicine Sunday” zapożyczył refren „Honey, why you're so hard?”, szybka, ponownie traktująca o nieszczęśliwej miłości „Absolute Sweet Marie”(tytuł mógł się wziąć od nazwy biszkoptów), gdzie piękno tekstu tkwi w jego pojedynczych wersach, jak i delikatne, folkowe „4th Time Around”, inspirowane piosenką Beatlesów „Norwegian Wood (This Bird Has Flown)”, lecz zdecydowanie nieco głębsze i bardziej tajemnicze.
Więc, oczywiście, wszyscy mogą być tacy jak ja (*)
Ale, całe szczęście, nie każdy potrafi być taki jak ty
(...)
Tak, mogę cię wziąć do jego domu,
lecz nie potrafię go otworzyć
Widzisz, zapomniałaś mi zostawić klucz
Lecz gdzie jesteś tego wieczora, słodka Marie?
Dylan lubił wejść do studia, pogadać z muzykami, pomamrotać coś do mikrofonu, później to przesłuchać, lekko zaaranżować, jeszcze raz podejść do mikrofonu i spróbować jakoś zaśpiewać. Przez to czas sesji nieznośnie się wydłużał, jak w „Stuck Inside of Mobile”, którego nagranie zajęło im prawie całą dobę, jak i ostatni utwór na tym albumie, który nagrywany był od 6 wieczorem do 1 w nocy (muzycy grający z Dylanem nie byli przyzwyczajeni do czekaniu w studiu na jakiekolwiek nadzieje natchnienia, a teraz nawet nie mieli wyznaczonych godzin pracy, co niekiedy ich frustrowało). Przy nagrywaniu „Sad Eyed Lady of the Lowlands”, która zajęła całą stronę płyty winylowej i zmusiła Dylana do nagrania podwójnego albumu, piosenkarz oznajmił zgromadzonej w studiu grupie: „Wykonamy zwrotkę i refren, a potem zagram rzecz na harmonijce. Potem wykonamy następną zwrotkę i refren i zagram trochę więcej na harmonijce i zobaczymy jak to poleci dalej.” Po tym jakże wyczerpującym objaśnieniu schematu piosenki muzycy przystąpili do nagrywania – gdy oni budowali napięcie a następnie wyciszali się, zmierzając ku końcowi, okazywało się, że Dylan śpiewa dalej i musieli nadal grać i nie wypaść z piosenki – tak było co kilka minut, aż w końcu, wyczerpani, dobrnęli do 11min., w której wokalista zdecydował się zakończyć, ku ich szczęściu, tę długą kompozycję. Mamy tu do czynienia z piękną balladą miłosną, najbardziej osobistą piosenką na całej płycie, jednym z głębszych wierszy Boba Dylana, który być może poświęcony jest jego ówczesnej małżonce Sarze Lownds (podobieństwo do Lowlands). Osobiście uważam, że utwór mógłby być nieco krótszy, gdyż wtedy nie zdawałby się „przeciągać w nieskończoność”. Jednocześnie, pośrednio dzięki warstwie tekstowej, nie ma tu miejsca na wielkie marudzenie nad jego długością. Może i czasami Dylan tutaj jęczy i beczy niczym cap, lecz to nie umniejsza wartości „Sad Eyed Lady”. Bo kto słyszał „Maggie's Farm”, wie że wokalista już chyba niczym nie przebije swoich możliwości tego typu, jakie tam usłyszeliśmy ;).
Utworami, które w swoim opisie pominąłem, jest jeszcze opowiadające głównie o modzie i przywiązaniu do rzeczy materialnych „Leopard-Skin Pill-Box Hat”, które przez zbyt dużą nawałnicę w postaci chaotycznej i surowej partii granej przez samego Dylana na gitarze elektrycznej i prawie całkowitym braku melodii i mało interesującym tekście, muszę powiedzieć, zupełnie mi się nie podoba. Nieco lepsza jest kompozycja „Obviously Five Believers”, lecz i ona moim zdaniem odstaje od wspaniałej całości albumu wykreowanej przez resztę piosenek. Wolę Dylana śpiewającego utwory nie przesycone ostrymi, trochę surowymi i wręcz nachalnymi partiami na gitarze elektrycznej. Całe szczęście w tych latach mamy już płytę CD, dzięki której możemy przewinąć te dwa utwory jednym kliknięciem pilota, wsłuchujące się w pozostałe, o niebo lepsze i wspinające się na wyżyny twórczości muzycznej utwory. Bo cóż tu zrobić, nigdy nie jest tak, że zawsze trafiają się same białe owce...
Zapytała się, „Co jeszcze dla mnie masz?” (*)
Chciałem się wynosić, lecz zatrzymała mnie i powiedziała:
„Wiesz przecież, że każdy, który coś dostaje,
musi się również czymś odwdzięczyć”
Podsumowując: płyta oferuje wiele gatunków muzycznych i może stanowić naprawdę dobry początek przygody z piosenkarzem. Komu spodobała się składanka z największymi hitami Dylana, może kupować ten krążek wręcz w ciemno, lecz ktoś, kto dopiero chce go poznać, niech lepiej poszuka na Youtubie (choć, trzeba powiedzieć, można tam znaleźć jedynie kilka jego oryginalnych piosenek) jego utworów i najpierw je przesłucha – bo nie jest to z pewnością typowy rock, a nie każdemu oczywiście również głos samego Boba Dylana musi się podobać. By prawdziwie docenić ten album, już wcześniej lepiej być fanem wokalisty, aby nie doznać żadnego rozczarowania; warto też więcej o nim poczytać. Zaś dla jego wielbicieli i wielu innych osób: Blonde on Blonde to absolutne arcydzieło, którym Dylan godnie zakończył trylogię swoich pierwszych rockowych albumów. Dla niedowiarków i tych, którym płyta się nie spodobała powiem, że krążek we wszystkich zestawieniach najlepszych albumów wszech czasów, jakie dotąd widziałem, nigdy nie opuścił pierwszej dziesiątki (!), co chyba mówi już samo za siebie. Nawet gdyby Dylan nie nagrał już nic po tym albumie i tak stałby się prawdziwą legendą, podziwianą przez miliony, a jego utwory i tak wpisałyby się do klasyk muzyki...
(*) Cytaty z piosenek Boba Dylana, oczywiście pochodzące z Blonde on Blonde.