Bob Dylan: „W Większości utwory na „Oh Mercy” to pieśni strumienia świadomości, które mogą nawiedzać cię w środku nocy, kiedy marzysz tylko o ponownym zaśnięciu”.
„Oh Mercy” powstała w 1989 roku i wygląda na to, że Bob wyciągnął królika z kapelusza. Oprócz ogromnego napływu nowych inspiracji, które wypełniały utwory na płycie, najnowszym wpływem i największym dodatkiem do albumu okazał się producent Daniel Lanois, odpowiadający za najnowsze nagrania U2 a także solowe albumy Petera Gabriela i Robbie Robertsona. Dylan po raz pierwszy spotkał Lanoisa w Nowym Orleanie, kiedy przysłuchiwał się sesjom do nowego albumu The Neville Brothers. Lanois był ich producentem a zespół postanowił włączyć do repertuaru dwie piosenki Dylana: „Hollis Brown” i „With God on Our Side”. Dylan był zachwycony produkcją tych utworów. Lanois: „ Siedział tu sobie, myśląc, że „With God on Our Side” to jedno z najlepszych nagrań, jakie kiedykolwiek słyszał. W kółko powtarzał: „Wspaniałe nagranie”. To olbrzymi komplement ze strony Boba”.
Dylan pracował nad tymi numerami na długo przed tym, jak Lanois je opanował, ale akurat na tej płycie produkcja robi różnicę. Album stworzony został „do słuchania w nocy, ponieważ został zaprojektowany w nocy”. Pomimo sześciu tygodni nagrań i wstępnego zgrywania materiału, Dylan zamierzał nagrać utwory dokładnie tak, jak to zawsze robił – najtańszym kosztem. Ale tu wtrącił swoje trzy grosze Lanois. Większość czasu strawiono na opracowywaniu i zgrywaniu alternatywnych wersji poszczególnych numerów. Szczególną uwagą obdarzono ścieżki wokalne, co jest od pierwszych taktów płyty zauważalne. Choć przez długie tygodnie pracy w studio Dylan wykazywał ogromną dyscyplinę, z biegiem czasu na Lanoisa spadł obowiązek pilnowania, aby w Dylanie nie wygasły chęci i zainteresowanie albumem, który powinien być wielkim wydarzeniem a nie połową wielkiego wydarzenia. Lanois musiał rozwinąć w sobie umiejętności dyplomaty i nadzorcy.
Lanois: „Przy nagrywaniu każdej płyty nadchodzi czas, kiedy ludzie rozleniwiają się trochę, bo praca staje się męcząca i trudna. W owym momencie ważne jest wziąć ster we własne dłonie. Dylan w pewnym momencie zaczął oddawać się swoim starym przyzwyczajeniom - „Niech kto inny na tym zagra” mówił wtedy, gdy sam powinien zagrać. Wyjaśniłem mu, ze ani nikogo nie będziemy ściągać, ani nie będziemy prosić muzyków sesyjnych. Te partie zagrają ludzie znajdujący się w tym pokoju – on sam, ja, inżynier dźwięku Malcolm Burn, miejscowi faceci, których wybraliśmy do płyty”. I tak się stało. To czego zabrakło na poprzednich albumach Dylana w latach osiemdziesiątych, tej samodyscypliny, tutaj dzięki Lanoisowi uaktywniła się ona.
„Żyjemy w politycznym świecie/dla miłości nie ma miejsca/Żyjemy w czasach, kiedy ludzie popełniają przestępstwa/A zbrodnia nie ma twarzy/Żyjemy w politycznym świecie/Sople wiszą w dół/Dzwony weselne biją i anioły śpiewają/Chmury okrywają ziemię”, tak rozpoczyna się dwudziesty szósty album Boba Dylana. „Political World” podobnie jak „Everything is Broken” to kołyszące się bardzo przekonująco rytmiczne numery utrzymane, zresztą podobnie jak cała płyta w późnych latach siedemdziesiątych.
Ale większość materiału to powolne i ciche piosenki z dramatycznymi pauzami wypełnionymi klawiszami, stalową gitarą lub po prostu bardzo głośną ciszą. „Man in the Long Black Coat” szczególnie ukazuje dobrą pracę Dylana jako wokalisty. Znowu pojawia się facet w ciemnym kapeluszu stojący za zaułkiem a jedyną jego obecnością jest wypełzający powoli dym papierosowy. Nagrania zbliżają się do wielkich nut zapisanych przez Artystę w latach sześćdziesiątych ale jednak jeszcze daleko im do nich. Chociaż naprawdę fajnie jest się zanurzyć w ciepłych wodach „Where Teardrops Fall” lub zobaczyć w krótkim błysku „Shooting Star” to musimy dostrzec pewną sztuczność tych nagrań. Może ta dyscyplina jednak ukradła spontaniczność i tą swobodę bezkompromisowego spaceru Dylana po swojej ścieżce. Wyzbyte z syntezatorowych piszczałek klimaty czynią te nagrania wielkimi ale zatracona atmosfera znanych wcześniejszych prac Dylana uciekła gdzieś znad mikserskiego stołu.
Ale pomimo wszystko „Oh Mercy” jest płytą bliską mojemu sercu. Głos Dylana jest wzruszający i wystarczy posłuchać mojego faworyta jakim jest pieśń „Most of the Time” by zapomnieć o gorszej stronie.
Alleluja, co za melodia!
Nastrojowa, ponura i piękna sprawia, że autor z tęsknotą spogląda na poprzedni związek z ukochaną kobietą: „Przez większość czasu nie ma jej w mych snach/Nie wiem nawet, czy na pewno ją widziałem/Jest tak daleko/I przez większość czasu jestem też pewien/Że była ze mną/Ja z nią”. Ale dopiero na końcu dostrzegamy jego prawdziwe uczucia: „Nie oszukuję samego siebie, nie uciekam, nie ukrywam się przed uczuciami płonącymi wewnątrz/Nie idę na kompromis i niczego nie żałuję/I nawet mnie to nie obchodzi, czy jeszcze ja kiedyś zobaczę/Nie dbam o to/Przez większość czasu”. Przewrotności tekstu niczym nie zdradza wokal Dylana, będący pełnej pasji.
Ukazanie się albumu „Oh Mercy” zamknęło rok, w którym kilku artystów ocalałych z poprzedniego dziesięciolecia powróciło na rynek z najbardziej udanymi propozycjami lat osiemdziesiątych. Poza Dylanem byli to: Neil Young z „Freedom”, Lou Reed z „New York” czy The Rolling Stones z „Steel Wheels”. Ale płyta ta świadczyła o tym, że Dylan – weteran lat sześćdziesiątych, ma w sobie więcej życia niż trio odszczepieńców, współtowarzyszy z tej samej dekady, The Rolling Stones, The Who i Paul McCartney. Cała trójka odbyła trasy po Ameryce, grając na stadionach dla olbrzymich rzesz fanów. W miesiąc po ukazaniu się „Oh Mercy” Dylan grał w Nowym Jorku w sali na dwa tysiące osób, zaś tego samego wieczoru The Rolling Stones dali koncert dla siedemdziesięciu tysięcy zaślepionych fanów. Różnica między tymi koncertami była taka, że Dylan okazał się Artystą, gotowym stawić czoło swej świetlanej przeszłości, a nie tylko zwymiotować ją, jak zrobili to Stonesi.