W kwietniu 1973 roku, Dylan wynajął posiadłość w Malibu, gdzie przez całe lato przesiadywał ze starymi znajomymi, takimi jak Roger McGuinn i Barry Goldberg, gdzie znowu pisał piosenki i komponował. Jednakże jednym z najważniejszych czynników, które wpłynęły na decyzję Dylana o osiedleniu się w tym kalifornijskim mieście, było to, że postanowili tam się przenieść Robbie Robertson i The Band. A spotkanie to doprowadziło do postanowienia zorganizowania wspólnej trasy koncertowej: Boba Dylana i The Band. Robbie Robertson: „Całymi latami rozmawialiśmy o powrocie na trasę. Nagle zaczęło to wyglądać sensownie. To był dobry pomysł, coś jakby krok w przeszłość. Przyjechała reszta chłopaków i od razu wzięliśmy się do pracy. I tak zaczęliśmy już próby, więc pomyśleliśmy sobie, że najpierw zrobimy album Planet Waves, a potem pojedziemy w trasę”. Nagrania zaczęły się w poniedziałek 2-go listopada i większość materiału zarejestrowana została bardzo szybko, ledwie w tydzień. Robertson nie mógł się nadziwić, że album powstał z taką łatwością: „Skończyło się, zanim zdaliśmy sobie sprawę z tego, że zaczęliśmy”. Po raz pierwszy i ostatni Dylan nagrał album studyjny ze swym słynnym, stałym zespołem. Nowe piosenki wyraźnie sugerowały, że Dylan ocknął się z psychicznej degrengolady i gotowy jest do spotkania twarzą w twarz z publicznością po raz pierwszy od wypadku motocyklowego. Ta wycieczka z The Band zadziałała jak trampolina, Dylan odbił się by z kolejnej płyty zrobić arcydzieło (o którym będzie następnym razem).
„Planet Waves” ukazała się w styczniu 1974 roku i od pierwszych taktów słychać jak dobrą robotę wykonał The Band. Zespół gra na luzie wspaniale dopasowując się do maniery Dylana, wypełnia materiał muzyką alchemizując ołów w złoto. Jedną z moich ulubionych piosenek Dylana jest „Forever Young” z tekstem przejrzystym, dość dalekim od surrealistycznych wizji z lat sześćdziesiątych. Ta ballada podobno została napisana dla dzieci i na mnie wywarła duży wpływ. „Oby cię Bóg zawsze błogosławił i strzegł/Oby się spełniły wszystkie twoje życzenia/Obyś zawsze troszczył się o innych/A inni troszczyli się o ciebie/Obyś zbudował drabinę do gwiazd/I wspinał się po każdym szczeblu/Obyś na zawsze pozostał młody/Na zawsze młody, na zawsze młody”. Dylan śpiewa ten tekst z wdziękiem, delikatnie i lirycznie. To ciepło bije z tych minut a łagodne promienie słońca doskonale wtapiają się w klimat utworu. Na płycie są dwie wersje „Forever Young”. Druga jest zupełnie inna, szybsza, inaczej zaśpiewana i może bardziej sprawna. Po prostu inna. Mająca charakter autobiograficzny piosenka „Wedding Song” to prawdziwy klejnot dla każdego odkrywcy Dylana. To jest szczera i piękna pieśń o miłości do swojej żony. „Kocham Cię bardziej niż kiedykolwiek/bardziej niż czas i bardziej niż miłość/Kocham Cię bardziej niż pieniądze i gwiazdy ponad nami/Kocham Cię do szaleństwa, jesteś snem znad oceanu/I kocham Cię bardziej niż moje życie, tak wiele dla mnie znaczysz”.
Istnieją na płycie utwory, które są kontrapunktem do spokojnego charakteru albumu. „Tough Mama”, to jest pełna rocka piosenka z postrzępionymi dźwiękami gitary Robertsona, a jeszcze więcej znajdziesz w „Going, Going, Gone” tu zespół znajduje się w najlepszym wydaniu. Znowu Robertson wręcz stawia wykrzykniki swoją solówką, zapewniając mistrzowskie solo, a grupa pokazuje, jak dobrze łączy się z Dylanem i jego mistrzowską wizją.
Akompaniując sobie na fortepianie, Dylan hipnotyzuje i stwarza wokół siebie pustkę w następnym nagraniu. „Dirge” bo o nim tu mowa, stanowi zaskakujące katharsis, oczyszczenie z tylu lat tłumionych uraz. I tylko fortepian i głos. Z drugie strony mamy „Hazel” ładną bluesową balladę. Ludzie mogą się spierać, czy to nie za bardzo optymistyczny dźwięk, czy takiego chcą Dylana.
Ale mnie to nie obchodzi!
Wystarczy posłuchać „You Angel You” czy „On A Night Like This” żwawe o posmaku bayou jaśniejące formy, żywe i subtelne. Wystarczy po prostu włączyć sobie płytę i rozkosznie odpoczywać na łonie przyrody oddalając się we własny świat spokoju.