W kwietniu 1966 roku Randy wraz z rodzicami osiedlił się w Nowym Jorku blisko studia nagraniowego Waltera Beckera ( późniejszego muzyka Steely Dan).
Jego gitara w trakcie podróży gdzieś się zapodziała, wiec Randy poszedł kupić nowy instrument do Manny’s Music na Manhattanie. Tam poznał jamującego na stratocasterze Jimi Hendrixa. Szybko się dogadali i już po paru minutach razem spędzili kilka godzin wygrywając na gitarach różne kawałki. Hendrix będąc pod wrażeniem gry młodzieńca zaproponował mu dołączenie do swojej grupy Jimi James & Blue Flames. Przez trzy miesiące grali oni razem w klubie Wha w Greenwich Village, ale jesienią Jimi otrzymał propozycję nagrania płyty w Wielkiej Brytanii.
Niestety rodzice piętnastoletniego Randy’ego nie pozwolili mu jechać z Hendrixem do Anglii. Pozostali nadal w kontakcie, a Randy wraz z rodziną powrócił za jakiś czas na Zachodnie Wybrzeże.
Wiosną 1967 roku Randy California wraz ze swoim ojczymem Ed Cassidym zdecydował się na założenie własnego zespołu. Po dokooptowaniu Fergusona, Andesa i Locke’a powstała grupa, której lider nadał nazwę Spirit.
Rok później wydany został debiut zespołu i jest to niesamowicie tajemnicza brzmieniowo płyta. Bardzo mocno osadzona w latach sześćdziesiątych, ale wyróżnia się sporym wyrafinowaniem utworów. „Fresh Garbage” podobnie jak kilka innych numerów z płyty zaczyna się wręcz popową zwrotką, by w środkowej części przejść do jazzowej improwizowanej wstawki. Można powiedzieć, że to taki hard rockowy jazz. Bardzo psychodeliczną piosenką jest „Uncle Jack” nawiązujący do twórczości The Who. Jest to fajny numer i należy do najbardziej optymistycznych nagrań Spirit.
Nie sposób nie wspomnieć, przy okazji kolejnego nagrania, speca od aranżacji orkiestrowej, Marty Paicha, który zajął się tą sprawą i wyszło mu to doskonale. W „Mechanical World” właśnie niesamowita orkiestracja wchodzi w gitarę Californii i tworzy jedną z najbardziej intensywnych piosenek na całym albumie. Tutaj California fantastycznie buduje nastrój i atakuje swoją grą nasze układy percepcyjne, a w tle Paich robi niesamowite rzeczy, by pod koniec wszystko wyciszyć.
„Taurus”, krótka miniaturka zamienia nas w samotnego jeźdźca przebijającego się przez zaśnieżone wzgórza, aby dotrzeć na szczyt, by zobaczyć ten niesamowity obraz. California nie popisuje się swoją grą, ale tworzy solówki bardzo dziwne, psychodeliczne i mające wiele wspólnego z jazzową atmosferą. Płytę kończy prawie dziesięciominutowy utwór „Elijah”, wyróżniający się swobodą, wręcz free jazzową, ale jeszcze możliwą do słuchania. Zespół zebrał wszystkie dźwięki albumu w jedną całość a do tego każdy z muzyków ma parę chwil na improwizacje. Leciutkie drgania pianina Locka, do tego wysublimowane, pełne odjechanych fraz, gitary, stonowane solo na perkusji i basowe lekkie zagrywki Andesa wieńczą pierwsza płytę zespołu, zespołu bez którego scena psychodeliczna byłaby bardzo uboga.