Cztery pierwsze albumy amerykańskiej grupy Spirit są muzycznym kanonem, są kwintesencją dobrego grania i warto poświęcić trochę czasu aby z nimi się zapoznać, albo je sobie przypomnieć. Ja jestem wielkim fanem tych płyt i goszczą one u mnie w domu dość często. Wcześniej opisywałem debiut, teraz przyszedł czas na drugi album zatytułowany „The Family That Plays Together”. Po nagraniu jedynki muzycy postanowili zakupić posiadłość w Lauren Canyon i wspólnie w niej zamieszkać wraz z rodzinami. Tytuł drugiej płyty właśnie stąd się wziął: „Rodzina zawsze trzyma się razem”. I tu mając wolną głowę od przeróżnych spraw, komponując bez większych stresów powstały nagrania, które ujrzały światło dzienne w grudniu 1968 roku.
No cóż, trzeba przyznać, że płyta ta ukazała bardziej dojrzałe brzmienie grupy, które splotło psychodeliczny rock, współczesny folk, klasykę i jazz fusion w fastrygowany mocnym, stałym rytmem tygiel ukryty w ciasnej muzycznej tkaninie.
Ta wysublimowana psychodelia utrzymana jest w klimacie tajemniczej grozy. I trzeba spokojnie się z nią obchodzić aby dotarły do nas wszystkie nuty tej muzyki.
Kierujący rytm w utworze otwierającym „I Got a Line on You” łączy się z chwytliwymi gitarowymi riffami i żywym fortepianem i okazuje się najbardziej rozpoznawalnym utworem grupy Spirit. Stał się on natychmiast klasykiem grupy, a wytwórnia płytowa zaczęła wywierać na muzykach silną presję, aby produkować następne hity. To się oczywiście chłopakom nie spodobało.
I robili swoje.
Fantastycznie odlotowy, wzbogacony partiami fortepianu i fletu „It Shall Be” pokazuje do czego są zdolni. To typowe hippisowskie dźwięki i typowe dla muzyki Spirit urozmaicenie. Wprowadzenie elementów orkiestry znane nam już z pierwszego albumu tu również zaznacza swoją obecność. A z zadania tego wspaniale wywiązał się Marty Paich. Jego wizjonerskie otchłanie spełniają swoją rolę, to właśnie m.in. one stanowią ten element wspomnianej wcześniej grozy.
Wyraźne wpływy jazzu zawinięte w psychodelicznej aurze mają swój niepowtarzalny urok ujawniający się w takich utworach jak „Poor Richard”, „The Drunkard” i „Silky Sam”. Nietuzinkowy gitarzysta jakim jest Randy California w numerze „Poor Richard” pokazuje swoją uwodzicielską grę, trwałą i zawodzącą pracę na gitarze, bardzo psychodeliczną, a do tego to przedłużenie – posłuchaj… niemożliwie długi dźwięk wydobywany z czeluści, wzmocniony przez theremin, czyli elektroniczny instrument muzyczny. Ten efekt wykorzystywał potem Jimmy Page, co możesz zobaczyć na filmie „The Song Remains The Same” (utwór „Whole Lotta Love”). Tutaj w „Poor Richard” brzmi to bardzo tajemniczo i robi kolosalne wrażenie. „Silky Sam” to łagodna ballada a „The Drunkard” zachwyca aranżacjami smyczkowymi Marty Paicha, które w połączeniu z łagodnymi dźwiękami fletu tworzą klimat barokowego nastroju. Najbardziej niesamowitym przejawem kompozytorskim Californii jest piosenka „Jewish”. To niezwykłe dzieło, w którym zespół połączył hebrajskie teksty i rytmiczne rytmy z charakterystyczną gitarą oraz poruszającym się w swobodnym terenie fortepianem i perkusją. To naprawdę zaskakuje. Trochę bluesowym nutek usłyszysz w „All the Same” kolejnym naprawdę ciekawym numerze z doskonałym wykorzystanie elektrycznego pianina na którym gra John Locke. A do tego dochodzi perkusyjne solo Eda Cassidy’ego, które jest właściwie trudne do sklasyfikowania, ukryte między bluesowymi riffami jednocześnie skłania się ku jazzowi. Fajnie brzmi „Dream Within a Dream” będący hołdem psychodelii spod znaku Lata Miłości. To czyste rytmy Zachodniego Wybrzeża uzupełnione o wokalne pejzaże.
A płyta kończy się zadziwiającym numerem „Aren’t You Glad” częściowo akustycznym, od pierwszych sekund wprowadzającym wibrującą gitarę i spokojny wokal. A potem kolejny raz California udostępnia nam swoje dźwięki intensywnym solem, które ustępuje miejsca kosmicznemu jamowy prowadzącym ku mlecznej drodze rozbitej na miliardy cząstek.
Cholera nie wiem co jeszcze napisać. To po prostu mnie przerasta.
Sam posłuchaj.