Fajnie raz na jakiś czas odkryć coś nowego. Mówiąc „nowego” mam na myśli „starego”, coś takiego co ukazało się dekady temu, a odkrycie tego zakurzonego skarbu sprawia nieopisaną radość.
Z racji dość późnego wieku urodznia niżej podpisanego, skazany jest on na odwieczną pokutę i karmę cierpienia, będącymi następstwem urodznia się kilka dekad za późno i po niewłaściwej stronie Żelaznej Kurtyny. Rok 1979 był jednym w ciekawszych w minionym stuleciu więc narzekać nie powinienem; Floydzi wydają „Ścianę”, U.K. – „Danger Money”, dwie sondy serii Voyager mijają Jowisza, swoje kinowe premiery mają „Mad Max”, „Żywot Briana” i „Czas Apokalipsy”, firma Phillips prezentuje prototyp płyty kompaktowej, a Sony – walkmana, Maggie zostaje pierwszą w historii Wielkiej Brytanii premierem – kobietą, władze na Bliskim Wschodzie przejmują Saddam Hussajn i ajatollah Chomenini, a klub piłkarski z mojego rodzinnego miasta zdobywa po raz pierwszy (i jak na razie jedyny) Puchar Polski. Nie zmienia to faktu, że świadomość posiadania w metryce urodzenia ciekawego rocznika nie wynagradza niedostatków bytności „in a wrong place and a wrong time”. Zresztą... piszę nie na temat; nie miało być o roku 1979-tym, a o wydanej niemal dekadę wcześniej czwartej płycie kalifornijskiej grupy Spirit.
Spirit jest jedną z tych grup, która można śmiało zaszufladkować jako „niedocenieni” lub „nie do końca ocalieni od zapomnienia”. Tworzyli muzykę niepowtarzalną, oryginalną i wyjątkową, jednak nigdy nie było im dane (nawet pomimo pewnych sukcesów, które zdawać by się mogło było przedsmakiem oczekującego ich triumfu) osiągnąć należnej im sławy i miejsca w rockowym panteonie.
„Twelve Dreams Of Dr. Sardonicus” jest zdecydowanie najlepszą produkcją w dorobku kalifornijskiego kwintetu i która - pomimo swoich niezaprzeczalnych walorów – nie powaliła na kolana, ani ówczesnej młodzieży, ani krytyków pozostając jednym z tych nieco zapomnianych skarbów tych pięknych hippisowskich czasów.
Ciekawy aksutyczny (tylko we wstępie, przechodzący po kilkludziesięciu sekundach w mocniej brzmiący fragment) „Prelude: Nothin’ To Hide” z nieco tajemniczą, psychodeliczną linią melodyczną i fajnymi floydowymi wariacjami gitarowymi jest niezwykle interesującym wprowadzeniem w całość. Zresztą spoglądając na okładkę wydawnictwa z wizerunkiem kilku tajemniczo ubranych jegomości z twarzami zniekształoconymi niczym w krzywych lustrach, możecie spodziewać się niecodziennego muzycznego odjazdu.
„Nature’s Way” jest chyba najbardziej zapadającym w pamięć fragmentem płyty. Nieco płaczliwy i pompatyczny śpiew, prowadzony z akustyczną gitarą ma swoją ciekawą dramaturgię.
„Animal Zoo” brzmi nieco pastiszowo ze swoją - prowadzono troszkę funkowo - główną partią gitary, dość „luźnym” wokalem i organowymi piszczałkami pojawiającymi się tu i ówdzie. Niemniej nawet w takim kawałku - z założenia mniejszego kalibru – nie można nie docenić złożonych wielowarstwych linii wokalnych prowadzonych w pewnym momencie w nieco Yes-owym stylu.
Nieco żartobliwe może się wydawać również „Love Has Found A Way”. Jednak ciekawe efekty dźwiękowe (niektóre partie instrumentalne utworów – zwłaszcza we wstępie – wydają się być odtwarzane „od tyłu”), klawiszowe „przeszkadzajki”, cymbałki i brzmienie gitary znów wprowadzają ten fajny psychodeliczny klimat.
Organowy wstęp, ciekawie wykorzystane instrumenty perkusyjne i trąbki w tle nadają „Mr. Skin” nieco meksykańskiego klimatu. Znów może się wydawać, że panowie Ferguson, Locke, Andes, California i Cassidy puszczają do nas oczko.
Nieco hawkwindowo wydaje się brzmieć „Space Child”. Podobne, nieco ukryte chórki we wstępie kojarzące się z „Wind Of Change” z płyty „Hall Of The Mountain Grill” Brocka i spółki, floydowo brzmiący fortepian nagle przechodzą w inne metrum w którym - dzięki partii syntezatora - całość zdaje się brzmieć bliżej klasyczynemu rockowi progresywnemu lat 70-tych. Powracjący „hawkwindowy” motyw wraca jednak pod koniec utworu spinając całość.
Najdłuższy na płycie „When I Touch You” jest najostrzejszym fragmentem wydawnictwa. Ostra gitara Randy’ego Californii, niemal hard-rockowy rytm prowadzony przez sekcje rytmiczną. Taki fajny przerywnik dla kogoś kto uznałby, że robi się na płycie nieco nużąco.
„Street Worm” przywołuje w partii gitarowej na myśl Jethro Tull, głównie poprzez brzmienie wykreowane przez Randy’ego momentami kojarzące się z tym, co można było usłyszeć rok wcześniej na płycie „Stand Up” Jańcia Wodnika i jego trupy. Nie ma tutaj wprawdzie tego blues-rockowego zacięcia, ale zamiast tego mamy szybko prowadzoną melodię, jednak bez przesadnego obciążania bębenków słuchacza niepotrzebnymi decybelami.
„Life Has Just Begun”, „Morning Will Come” oraz „Soldier” są utrzymanymi w tym lekko psychodelicznym klimacie dopełnieniami całości. Każdy z nich ma swoje momenty; pierwszy z nich posiada - zwłaszcza poprzez partie fortepianu - ten nieco senny floydowy balladowy nastrój. „Morning Will Come” ma zdecydowanie bardziej przebojowe brzmienie. Fajne, nieco soulujące wstawki sekcji dętej, szybki (ale nie za mocny) rytm. A „Soldier”? Ciekawe zwieńczenie całości. Spokojnie i lekko płynąca główna melodia, dość leniwie i lekko prowadzony śpiew. Jest nieco symfonicznie, ale nie przesadnie pompatycznie.
„Twelve Dreams Of Dr. Sardonicus” nie jest dziełem wirtuozerii muzycznej. Nie jest też zbiorem bogatych, złożonych kompozycji. Jest to raczej zbiór piosenek, mających pewną myśl przewodnią i pasujących do siebie pod względem brzmienia. Całości bardzo przyjemnie się słucha, rozkoszując się tym psychodeliczno-hippisowym klimatem z ciekawymi aranżacjami i fajnymi pomysłami.
Mamy rok 2012, a nie 1970. Nie jestem odziany w kolorowe hippisowe wdzianka, nie rozkoszuję się ciepłem kalifornijskiego słońca i zamiast medytacji w oparach marihuany słucham sobie płyt takich jak ta w wygodnym fotelu z rumem i colą w łapie i widokiem typowo szkockiej pogody za oknem. Cóż, nie ma się tego co się lubi, to lubi się to co się ma...