„Mr. Fantasy” została stworzona przez multiinstrumentalnych mistrzów, którzy wplatali niezliczone formy w trwałą, beztroską podróż nowej grupy, która powstała w 1967 roku. Traffic bo o nim mowa był zespołem bardzo nowoczesnym na tamte czasy, a ich produkcje olśniewały stylistyką krótkich popowych jamów. „Mr. Fantasy” jest tego doskonałym przykładem. Steve Winwood pojawia się tutaj z pełną mocą na wokalu, gitarze, organach, fortepianie, gitarze basowej i perkusji podczas gdy Jim Cappaldi rozbija werbel za prostym małym zawsze pokręconym zestawem perkusyjnym. Tymczasem Chris Wood mrugając okiem i uśmiechając się jak satyr, dźwięki unosi w każdą przestrzeń, która jest odpowiednia dla saksofonów i fletu, gdy Dave Mason uzupełnia całość swoją gitarą i szeroką gamą egzotycznych instrumentów.
Skład grupy był całkowicie zsynchronizowany przez czas spędzony na pisaniu, graniu żywej muzyki dzięki czemu uzyskali całkowicie nową swobodę od poprzednich doświadczeń w prostych rhythm and bluesach, jazzie i popie. I ze względu na ich odpowiednie uziemienie byli w stanie dowolnie mieszać i ładnie dopasowywać poszczególne elementy układanki.
Muzycy grupy Traffic na swoim debiutanckim albumie wymyślili wiecznie czarujący i niezwykle nadprzyrodzony dźwiękowy kolaż, który był wieloaspektowy do granic możliwości - tym bardziej, że istnieją dosłownie cztery oddzielne wersje jako wydania brytyjskie i amerykańskie w wersjach mono i stereo. A wersje mono znacznie się różnią od swoich odpowiedników stereo nie tylko pod względem miksu ale również listy utworów. Produkcja Jimmy’ego Millera uchwyciła całą spontaniczność grania na żywo zespołu a inżynier Eddie Kramer wręcz telepatycznie wyczuwa nastrojowe miksowanie.
Żeby nie mieszać, opiszę monofoniczną wersję brytyjską płyty, którą pierwszy raz usłyszałem na początku lat 80-tych ubiegłego stulecia. Zespół Traffic od tamtej pory towarzyszy mi w mojej podróży muzycznej i tylko, jak zwykle w takim przypadku pozostaje żal i pytanie, czemu tak mało płyt nagrali? Dlaczego taki zespół nie poradził sobie z muzycznym businessem? Niestety za mało, za krótko to wszystko trwało.
Psychodeliczne wpływy połączone w bluesową instrumentacją tworzące zrelaksowany dźwięk z zachodniego wybrzeża otwierają pierwsze takty numeru „Heaven is in your mind”. To przykład dobrej piosenki i zarazem ścieżka po której dźwięki rozchodzić się będą przez ledwo 34 minuty.
Ta płyta to muzyczny obraz swingującego Londynu, z jego frywolną a zarazem elegancką modą, z jego różnego rodzaju artystami, kuglarzami i dziwakami. Całość przesiąknięta jest zapachami z Carnaby Street i wesołą maniakalną atmosferą. Tutaj utwory ukazują nam liryczne obrazy, mieniące się feerią barw, wciągają nas w filozoficzne mantry napędzane wschodnią muzyką. „Berkshire Poppies”, „Utterly Simple’, „House For Every” są tego doskonałym przykładem. A jest też genialna ballada „No Face, No Name, And No Number” utrzymana w nieziemskim klimacie, pełna marzycielskiej atmosfery i wciągającą słuchacza w mglisty poranek pełen cudów i zwątpień. Wspaniały utwór.
Zresztą tu nie ma innych numerów. Wysokiej jakości psychodeliczny hit „Colourful Rain” napędzany saksofonowymi wstawkami przesyła pozytywne fluidy prosto w otwarte szeroko oczy a w „Dealer” świetnie się spisuje gitara akustyczna i flet.
Niewątpliwie najbardziej znana pieśnią grupy Traffic z tego albumu jest „Dear Mr. Fantasy”, dla mnie jeden z najbardziej emocjonalnych utworów w historii muzyki rockowej. Duszny głos Steve’a, organy, harmonijka ustna i surowa gitara łączą się, tworząc po prostu magię. Obraz piosenki jest skąpany w świecącym czerwonym świetle, które lekko odurza.
Całość albumu ma charakter sporadycznego psychodelicznego karnawału i tylko cieszmy się, że Steve, Jim, Chris i Dave otworzyli bramy i wciągnęli nas w tą zabawę.