Być może z tego, iż człowiek de facto wykorzystuje tylko znikomą część mózgu, wynika częsta niemożność pojęcia przyczyn, dla których myśli meandrują tak, a nie inaczej. Przejeżdżając całkiem niedawno nieopodal gmachu wrocławskiego Muzeum Współczesnego, zoczyłem kobierzec krokusów zdobiący trawnik wokół mieszczącego się tam pomnika-lokomotywy. I te kwiaty, lśniące złociście pod bladobłękitnym niebem, sprawiły, że jąłem rozmyślać o epoce dzieci kwiatów. A skoro dzieci kwiaty, to i gwałtowne wydarzenia 1968 roku, z największymi w historii państw demokratycznych rozruchami na czele. Bez mała rewolucyjne wzmożenie ogarniające Francję w maju, w tym Dany le Rouge z tym swoim sardonicznym uśmiechem, fale demonstracji studenckich przetaczające się przez Niemcy czy USA – to wszystko przewinęło mi się przed oczyma. Jednakże rychło miejsce barykad i transparentów zajęły grupy zdolnych młodych ludzi, którzy w tych barwnych czasach własnymi działaniami, nie tylko muzycznymi, tworzyli historię rocka. W przypadku niektórych posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że ich talent częstokroć można przyrównać tylko do długości ich włosów – albowiem i jedno, i drugie mogło, i wciąż może, budzić słuszny podziw.
Bez bicia przyznaję się, że o ile lata 60. wydają mi się najpiękniejszą dekadą w powojennej historii Zachodu, o tyle lata 70. są mi znacznie bliższe pod względem muzycznym. Sądzę, że nie tylko w moim przypadku tak jest, toteż poświęcenie dla odmiany paru akapitów płycie nieco starszej od większości znanych mi wydawnictw z pewnością nikomu nie przyniesie ujmy. A nuż znajdzie się ktoś, kto akurat, przypadkiem napatoczywszy się na ten tekst, zwróci baczniejszą uwagę na dokonania Traffic?
Co prawda to Londyn był centralnym ośrodkiem rockowego światka lat 60., jednakowoż i inne miasta Albionu poszczycić mogły się „własnymi” grupami. W tym Birmingham, z którego wywodziło się na przykład The Move, przepoczwarzone następnie w ELO. Innym przykładem niechaj będzie znany skądinąd kwartet, cieszący się od ponad czterech dekad nieodmiennie popularnością wśród odzianych w czerń, łypiących złowieszczo oczami i potrząsających groźnie czuprynami entuzjastów ciężkiego łojenia. Czyli Black Sabbath. Pośród kapel wyrosłych na birminghamskim gruncie poczesne miejsce zajmuje także Traffic – albowiem właśnie tam, w klubie Elbow Room, spotkali się przeszło 46 lat temu Steve Winwood, Jim Capaldi, Dave Mason i Chris Wood. Rychło Winwood, od 15. roku życia występujący w Spencer Davis Group, opuścił macierzysty zespół, by stać się członkiem-założycielem Traffic. Nawiasem mówiąc, nazwa ta wpadła do głowy Capaldiemu, gdy wraz z kolegami przechodził przez ruchliwe skrzyżowanie w Dorchester. Niedługo potem wynajęli wiejski domek w Berkshire, by tam pracować nad materiałem. Miło byłoby napisać, że zaszyli się w leśnej głuszy, by z otaczającej ich przyrody czerpać inspiracje. Niezbyt jednak licowałoby to z prawdą, wszak ich gośćmi w Aston Tirrold bywali Eric Clapton, Eric Burdon i Pete Townshend. A jakoś nie wyobrażam sobie, żeby przy tej ilości muzyków na jard kwadratowy możliwe było zachowanie ciszy. Praca nad piosenkami postępowała na tyle szybko, że już w maju na rynku ukazał się singiel Paper Sun, który wkrótce osiągnął piątą lokatę na listach brytyjskich. Natomiast w grudniu ukazał się debiutancki album, zatytułowany Mr. Fantasy (w USA wyszedł nieco później jako Heaven Is In Your Mind). Przesiąknięty psychodeliczną aurą, w pewnym stopniu inspirowany dokonaniami The Beatles z tego okresu, również okazał się sporym sukcesem. W styczniu ’68 roku z Traffic pożegnał się Dave Mason. Zajął się produkcją pierwszego albumu Family, po czym w maju – czyli właśnie wtedy, gdy na paryskich ulicach płonęły citroeny i peugeoty – wrócił do Traffic. Uczestniczył w nagraniach drugiego albumu formacji – który właśnie mam przyjemność opisywać – a w październiku, na skutek animozji natury artystycznej, ponownie przestał być jej członkiem. Został nim jednak znów trzy lata później – zaledwie na kilka miesięcy, albowiem jeszcze przed końcem 1971 roku rozstał się z zespołem po raz trzeci i ostatni zarazem. Cokolwiek neurasteniczny typ, prawdaż? Aczkolwiek pamiętajmy, że nie on jeden wielokrotnie był członkiem jednego zespołu. A Rick Wakeman i Yes? A Dave Sinclair i Caravan? Po prostu łaknącym swobody duchom często nie jest tak łatwo pogodzić się z dyscypliną pracy w grupie.
Wróćmy jednak do płyty zdobnej w okładkę, z której patrzą na nas czterej faceci rozparci w rozmaitych pozach. Spośród wydawnictw sygnowanych nazwą Traffic jawi mi się jako dzieło najdoskonalsze. Znakomicie oddaje nastrój swoich czasów, nie będąc przy tym zborem nagrań sztampowych czy zgoła epigońskich, a przy tym czas się go nie ima. Mimo upływu tych 45 lat nie sprawia wrażenia tworu archaicznego – i to zarówno pod względem realizacji technicznej, jak i dojrzałości artystycznej, objawiającej się przede wszystkim w umiejętnym łączeniu elementów folkrockowych z psychodelicznym popem i jazzowymi ciągotami. Traffic, pozostając krążkiem bardzo spójnym, prezentuje szerokie spektrum zainteresowań muzycznych swych twórców. Nawet rozdźwięk między talentem Dave’a Masona do pisania momentalnie wpadających w ucho melodii popowej proweniencji a jazzowymi (czy może raczej progresywnymi – tyle, że wtedy takiego terminu raczej by nie użyto) inklinacjami pozostałej trójki, głównie Winwooda, nie razi, nie prowadzi do dychotomii. Powiedziałbym raczej, że urozmaica całość.
Całość, która i dziś robi duże wrażenie. Może i nie ma tu wyrywającego włosy z łydek blockbustera, jest za to dziesięć udanych, dopracowanych piosenek, z których co najmniej kilka na zawsze zapada w pamięć. Szczególnie tych z pierwszej strony – na pierwszy ogień idzie skoczne You Can All Join In z tekstem opartym na paralelizmach, wzbogacone bezbłędnymi chórkami. Potem następuje Pearly Queen, nieco cięższe, oparte na powtarzanym uporczywie motywie granym (bagatela!) przez organy, gitarę, gitarę basową, flet i harmonijkę. Już na przykładzie tych dwóch utworów dość wyraźnie widać różnice między stylem Dave’a i jego kolegów. Pomijam już inny sposób śpiewania – bardziej miękki, łagodny wokal Masona kontra nieco ostrzejszy, bardziej emocjonalny głos Winwooda, chodzi mi raczej o kwestie kompozycyjne. Pearly Queen ma bardziej rockowy charakter, więcej tu dynamiki, istotniejszą rolę odgrywa gitara elektryczna (nota bene i ją, i bas, i hammondy obsługuje Steve Winwood – cóż za zdolny człowiek!), a przede wszystkim, o ile You Can All Join In kończy się klasycznym wyciszeniem, o tyle drugie nagranie wieńczy psychodeliczna koda, w której instrumentaliści pozwolili sobie na odrobinę swobody. Jak już jednak pisałem nieco wyżej, owe rozbieżności wcale nie przeszkadzają, nie sprawiają dysonansowego wrażenia – one wręcz wzbogacają wydawnictwo. Don’t Be Sad, podobnie zresztą jak i pozostałe utwory, operuje zgrabną melodią i bogatą aranżacją, eksponującą organy, harmonijkę i saksofon sopranowy. Who Knows What Tomorrow May Bring trwa raptem nieco ponad trzy minuty – niestety. Mógłbym tego słuchać i przez kwadrans. Świetny groove, pomrukujący bas i gwiżdżące hammondy – niby nic, ale połączone jest to w taki sposób, że miękną mi uszy. I pomyśleć, że – choć wśród autorów wymieniony jest także Wood - w nagraniach tego kawałka uczestniczyli tylko Winwood i Capaldi. Poradzili sobie znakomicie. Finał pierwszej strony stanowi Feelin’ Alright, jeden z większych przebojów Traffic. A że w tamtych czasach termin przebój nie miał znaczenia pejoratywnego, jest to czarowna, a ośmieliłbym się nawet stwierdzić, że doskonała piosenka. Czy nie przesadzam? A niby czemu – nie zmieniłbym w niej ni jednej nuty, a wszak często przy słuchaniu muzyki zdarza mi się rzucać muzykom sugestie w stylu „dłużej, przytrzymaj ten dźwięk! Ścisz te organy! A ty skończ z tym vibrato!”. Wiem, że jako laik raczej nie oferuję kompozytorom wartych uwagi wskazówek, a poza tym wielce bym się zdziwił, będąc usłyszanym, ale jednak nie potrafię wyrugować tego – przyznaję, że durnego - nawyku. Przy Feelin’ Alright nawet nie przyszłoby mi to na myśl. Wszystkie części składowe zostały tam dobrane idealnie, i to na tyle skutecznie, że już przy drugim refrenie ma się ochotę zanucić razem z Dave’em Masonem: You feelin’ alright? I’m not feelin’ too good myself. Przekładamy krążek na drugą stronę. Co tam znajdziemy? Prawie całkiem akustyczne, acz żwawe Vagabond Virgin, nieco eteryczne 40.000 Headmen (ciekawostka: wśród instrumentów wymieniona jest puszka coca-coli), nieco bardziej posępne Cryin’ to be Heard ubarwione harpsichordem i odjechanym zakończeniem, a w końcu bardzo ładną, acz smutną balladę No Time to Live, na zasadzie antytezy zestawioną z pogodnym Means to an End.
Ramię wraca na swoje miejsce, to już koniec tej płyty – jednej z ładniejszych, jakie znam. Właśnie, nie nazwałbym jej piękną czy porywającą – te wzniosłe terminy jakoś nie pasują mi do tej muzyki. Ona jest po prostu nadzwyczaj ładna. I to jest – przynajmniej dla mnie – jej niezaprzeczalny atut. O ile bowiem do płyt pięknych muszę mieć odpowiednie nastawienie i zapas czasu, nie wspominając nawet o pomyślnym wietrze i należytym kolorze nieba, o tyle płyty ładnej chętnie posłucham o każdej porze dnia i roku. I to z przyjemnością.