Jeśli punk progresywny istnieje, to grali go Wire. Bo tak – skoro był rok 1977, wykonywali krótkie, szybkie, gitarowe numery na najważniejszej scenie nurtu, trafili na składankę The Roxy London WC2, to pierwsza myśl brzmi: punk jak nic. A to tylko pół prawdy.
Przede wszystkim z punkowym etosem nie zgadza się pochodzenie i wykształcenie. To nie byli zbuntowani synowie robotniczych osiedli, tylko chłopcy z klasy średniej, po uczelniach artystycznych – malarstwie, ilustratorstwie, projektowaniu. Zresztą ostrożnie z tym chłopcy, skoro najstarszy z nich, gitarzysta Bruce Gilbert, miał skończoną trzydziestkę. Umieli posługiwać się instrumentami – choć wbrew wizerunkowi wielu punkrockerów w rzeczywistości umiało grać, toteż nie traktowałbym tego jako wyróżnika. Ze swoim artystycznym backgroundem mieli jednak do grania inne podejście, raczej metodyczne niż spontaniczne. W ich wydaniu nie był to szczery krzyk sprzeciwu, tylko zaplanowane działanie. Jak się o ich wczesnych koncertach wyraził Gilbert: Widziałem to trochę jako laboratorium, nie w sensie muzycznym, lecz kulturowym, gdyż ludzie eksperymentowali z samymi sobą – zachowaniem, wyglądem, ubiorem. Myślę, że laboratorium to niezłe słowo. O ile ich demówki z 1976 roku nie wyróżniają się niczym szczególnym, o tyle już nagrania z 1977 wyraźnie są owocem eksperymentowania. Przy czym ich twórczość nie jest eksperymentalna w sensie trudna w odbiorze – wprost przeciwnie, gładko wchodzi od pierwszego razu. Jest starannie zaprojektowana, najpierw pomyślana, a potem dopiero zrealizowana. Już sama nazwa została wybrana z dużą świadomością – bo WIRE to graficznie efektowny układ liter, dobry na plakat. Konceptualistyczne podejście widać na okładce, na której nazwę grupy napisano, tytuł natomiast – a konkretnie jego desygnat – sfotografowano, na odwrocie podając z kolei tak istotne informacje, jak wzrost, masę, kolor włosów i oczu muzyków. Co ciekawe, to wszystko ukazało się pod szyldem wytwórni Harvest, założonej przez EMI jako progresywny label do wydawania Floydów i podobnych.
Wiele pomysłów Wire polegało na celowym samoograniczeniu. Skurczyli się z kwintetu do kwartetu, kiedy drugi gitarzysta był na chorobowym, a brak jego solówek nie przeszkadzał, wręcz pomagał. Uznali, że skoro większość rockowych utworów opiera się na repetycjach, to nie ma co przeciągać ich czasu trwania – przecież riffu, zwrotki, refrenu nie trzeba prezentować w nieskończoność, bo po co? Stąd średnia długość nagrania na debiucie wynosi 102 sekundy. Chcieli sprawdzić, czy można Johnny B. Goode sparafrazować przy użyciu jednego akordu (toż to bardziej radykalne niż słynne wezwanie: To pierwszy akord, to drugi, a to trzeci – teraz załóż zespół) – i nagrali utwór Pink Flag. Chcieli napisać tekst na sto sylab – powstało 106 Beats That (jak wskazuje tytuł, sylab wyszło nieco więcej). Kiedy Lewisowi Gilbertowi nie podobał się tekst Colina Newmana o treserze lwów, wymienił słowa na lepsze. Stąd Ex Lion Tamer z absurdalnym refrenem: Next week will solve your problems/But now, fish fingers all in a line. Zresztą sporo tekstów na płycie to zabawy językiem, a nie wyraźne komunikaty, choć niektóre są całkiem konkretnymi obrazkami, jak wojenny Reuters. Występują też dekonstrukcje love songów (Brazil albo Fragile z sercem wieszanym na gwoździu) oraz krótkie przytyki, jak Mannequin (It’s not animosity/It’s just you don’t interest me – piękne), jak również wybuchy „wkurzu” (Mr Suit). Przy czym nie mogę oprzeć się wrażeniu, być może niesłusznemu, że jeśli występują jakiekolwiek emocje, to rozmontowane, zanalizowane, zneutralizowane ironią. W jednym przypadku tekstu nie ma wcale – The Commercial to pierwszy instrumental w dziejach punk-rocka. Aż 49-sekundowy.
Wydawać by się mogło, że przy takim podejściu muzyka może być wymagająca w odbiorze aż do swędzenia mózgu. Otóż wcale nie. Jest tu samo gęste – fantastyczne numery, zwarte, błyskotliwe, z dużą mocą, w gruncie rzeczy bardzo chwytliwe, od razu zapadające w pamięć, dobre i do zastosowań użytkowych, do skakania i zmywania, jak również do uważnego przesłuchiwania w słuchawkach. Raczej jako cały album, co zrozumiałe po rzucie oka na proporcję: 21 utworów, 35 minut.
Nie mam pod ręką uniwersalnego, obiektywnego ontometru do mierzenia jakości, gdyby ktoś jednak takowy posiadał, proszę go przyłożyć do Pink Flag. Ciekawe, czy pokaże, że to najlepsza płyta roku 1977.