Ach, Kanada! Kraj, którego oszałamiające rozmiary można porównać tylko z pięknem jego krajobrazów. Fakt faktem, iż na świecie znaleźć można wiele pięknych miejsc, jednakowoż bogactwo kanadyjskich tworów natury, rzadko kiedy tkniętych ręką człowieka, niejednego mogłoby przyprawić o zawrót głowy. Wystarczy wspomnieć, że w tym państwie mieści się więcej jezior, niż we wszystkich innych razem wziętych – przeszło dwa miliony. W zasadzie każdy region pochwalić może się innymi atrakcjami. Choćby Québec - największa spośród dziesięciu kanadyjskich prowincji. Znana ze swych separatystycznych skłonności, dumna z frankofońskiego dziedzictwa, ale i pełna urokliwych zakątków. Wzniosłe klify Gaspésie, strome zbocza Gór Laurentyńskich, ogrom potężnej Rzeki Świętego Wawrzyńca – efektownych widoków tam nie brak. To, że przyroda może być, i często jest, natchnieniem artystów, nie powinno nikogo dziwić. Nie brak twórców, którzy z emfazą opiewali piękno takich czy innych dokonań Matki Natury, tedy nie powinniśmy być zaskoczeni, stykając się z wcale bogatym dorobkiem quebeckiej sceny progresywnej. Wszak nie tylko anglosaski rock może być miły dla ucha, francuszczyzna sprawdza się w muzyce co najmniej równie dobrze. Do tego akurat ten region świata mógł się pochwalić doprawdy wieloma skłonnymi do artystycznych poszukiwań zespołami o wcale szerokim spektrum stylistyki, począwszy od acid-blues-hard-rocka modo Dionysos (też się doczekają recenzji), poprzez najbardziej chyba reprezentatywne dla Quebeku brzmienia folkowe o cokolwiek celtyckim charakterze (np. Beau Dommage), po kanadyjski odpowiednik Gentle Giant w postaci grupy Et Cetera (jej jedynej płycie także się przyjrzymy). Całkiem nieźle jak na prowincję czterokrotnie mniej ludną od Polski - i pięciokrotnie od niej większą, chciałoby się z niejaką zazdrością dodać.
Skromną muzyczną wędrówkę po Quebecu pragnąłbym jednak zacząć od Si on avait besoin d’une cinquième saison. Przede wszystkim dlatego, że jest to jeden z piękniejszych znanych mi albumów, dowodzący talentu i wrażliwości jego twórców. Poza tym myślę, że bez problemu może stanowić on wizytówkę quebeckiego progressive-rocka, będąc kwintesencją tego, co było w nim najciekawsze. Owa zwiewność, subtelne acz bogate aranżacje, niezwykła plastyczność przekazu – nie sposób odmówić licznych walorów dziełu Serge’a Fioriego i jego kolegów.
W tym samym roku, w którym Pink Floyd bardzo chcieli, by ktoś z nimi był, Wielbłąd wznosił się ku niebiosom niczym Śnieżna Gęś, a Hawkwind z dumą spoglądali w dal, stojąc na krawędzi czasu, Harmonium zaproponowało zdobny w baśniową okładkę concept-album traktujący o pięciu porach roku. Owszem, pięciu – tytuł dzieła, a w zasadzie dwa (alternatywny – Les cinq saisons), świadczy o tym wystarczająco dobrze. Gdzie jak gdzie, ale w Quebeku pory roku wyglądają właśnie tak, jak powinny. Nie żadne tam szarobure lata i deszczowe zimy – śnieżne zaspy, kwitnące łąki, lśniące łany zbóż i stosy barwnych liści zdobią krajobraz we właściwej kolejności.
Zieleń (Vert). A zatem wiosna – najpierw objawiająca się nieśmiało wyglądającymi spod ziemi krokusami czy przebiśniegami, stopniowo rozwijająca się do feerii barw, eksplozji życia, by następnie przejść w bardziej leniwe, nie tak dynamiczne lato. Może i trudno w to uwierzyć, ale wszystko to znakomicie słychać w tych pięciu minutach otwierających drugą płytę Harmonium. Od fletowej introdukcji, przez subtelną akustyczną piosenkę z uroczymi harmoniami wokalnymi, przez głównie akustyczny, ale nader żwawy fragment z dominującymi popisami instrumentów dętych i fortepianu elektrycznego, do końcowego, podobnego do wstępu zakończenia. Doprawdy, obrazowości mógłby kanadyjskiemu kwintetowi pozazdrościć niejeden progresywny zespół angielski. Dzięki wymyślnym aranżacjom całość, choć wielce subtelna i delikatna, nie nudzi i nie usypia – wprost przeciwnie, zaciekawia słuchacza. Można by powiedzieć, że zaprasza do peregrynacji przez opiewane pory roku. I to wszystko bez perkusisty! – bębny są na tej płycie nieobecne, pomijając króciutki fragment, o którym nie miałbym pojęcia, gdybym nie posiadał analogowego wydania (bardzo efektownego, nawiasem mówiąc). Na insercie można bowiem przeczytać: 2 secondes de symbales et bass drum et cuilleres voix.
Lato. Co ciekawe, utwór mający je symbolizować nie nosi tytułu L’été albo Soleil, tylko Dixie. Istotnie, pierwiastek dixielandowy jest w nim wyraźnie słyszalny. Beztroska, zabawa, słoneczne popołudnia spędzane w gronie znajomych – to wszystko przy odrobinie wyobraźni można ujrzeć, słuchając tego małego majstersztyku. A tak – urozmaicone instrumentarium (flety, klarnety, różne typy gitar, mandolina, pełniący rytmiczną rolę fortepian) i bezpretensjonalna, bardzo żwawa melodia, sprawiają, że nie mam oporów przed nadaniem właśnie takiego miana temu trzyipółminutowemu fragmentowi.
Jesień prawdopodobnie była ulubioną porą roku Serge’a Fioriego, kompozytora wszystkich utworów na krążku prócz Vert, napisanego przez Michela Normandeau. Czemu tak uważam? Pomijając suitę ze strony B, 10-minutowe Depuis l’automne jest najdłuższą kompozycją Les cinq saisons, tworem wielowątkowym, opracowanym z niebywałym wyczuciem. Próżno szukać tu gnających na złamanie karku motywów czy wirtuozerskich solówek. Melotron, fortepian elektryczny, syntezator, gitara basowa – tylko te cztery wymagające prądu instrumenty znalazły tu swoje miejsce. Wszystkie pozostałe są akustyczne. Trudno byłoby mi także znaleźć jakieś nawiązania do co bardziej prominentnych kapel progrockowych. Za to bez trudu zauważyć można szereg urokliwych wątków melodycznych, brzmiących a to jak tchnienie jesiennego wichru, a to jak skapujące ze zrudziałych drzew krople wody. Piękny kawałek muzyki, ot co. Choćby podwójny finał (kto posłucha, ten zrozumie, co mam na myśli) ze słowami:
Si c'tun rêve, réveille-moé donc
ça va être notre tour, ca sera pas long
reste par icitte parce que ça s'en vent.
Zima w tym roku coś wcale nie spieszy się do opuszczenia naszych stron – połowa marca, a tu śnieg po kostki i sople zwieszające się z dachów. En pleine face nie zaskakuje, i dobrze. Podobnie jak na całej płycie, dominuje tu ładna melodia i akustyczne, aczkolwiek wielce urozmaicone brzmienie, a także łagodny śpiew i wielogłosowe wokalizy. Ów utwór, choć w porównaniu z innymi łagodny niczym płatki białego puchu wirujące w ciemności, z czasem nabiera rozmachu, kończąc się solem akordeonu. Ciekawostką jest zastosowanie we wstępie fal Martenota, jednego z pierwszych elektrofonów – te przeciągłe, wietrzne dźwięki nie pochodzą z syntezatora, jak mogłoby się na pierwszy rzut ucha wydawać.
I w końcu Histoires sans paroles, czyli Historia bez słów. No cóż, bez słów się nie obejdzie, ale nie mam zamiaru się zbytnio rozpisywać. Pięcioczęściowa instrumentalna suita, choć subtelna, jest wcale dynamiczna, momentami nawet dramatyczna. Zauważa się też znaczny udział instrumentów klawiszowych – partii fortepianu, melotronu i syntezatora tu nie brakuje. Doprawdy zadziwiające, jak pięknie można za pomocą dźwięków oddać swoje imaginacje.
I równie zadziwiające, jak można za pomocą dźwięków skłonić słuchacza do wyobrażenia sobie owej piątej pory roku. Odnoszę wrażenie, że do tego właśnie ma skłaniać brak tekstu – artyści wciągają odbiorcę w świat fantazji, oferując możliwość stworzenia czegoś własnego, nawet jeśli będzie to tylko obraz bałwana wygrzewającego się na plaży. Miło z ich strony, że aż przez siedemnaście minut można całkiem swobodnie żeglować przez ocean wyobrażeń. A że towarzyszyć nam przy tym będzie czarowna, do głębi oddziałująca muzyka – tym chętniej podejmie się ten skromny wysiłek umysłowy.