Czy skutki uboczne mogą bardziej odpowiadać pacjentowi niż główne działanie jakiegoś środka? Zapewne tak. Mniej więcej taki mam stosunek do punku. Cokolwiek mieści się stricte w ramach gatunku, większego ożywienia we mnie nie budzi - może oprócz samego debiutu Sex Pistols, który zawiera kawał surowej, lecz niegłupiej muzyki, a do tego Johna Lydona z jego cudnie furczącym [r] – lecz za to skutki uboczne czy też może lepiej: następstwa punkowej rewolty w sporej części do dziś pysznie smakują i radosne strzyżenie małżowin wywołują. Po ’76 roku nastąpiło oczywiście zdjęcie nacisku z techniki, hołubionej zwłaszcza w prog-rocku – ale wydaje mi się, że właśnie to zapewniło debiutującym wówczas młodym artystom świeżą oryginalność. Można by obrazowo powiedzieć, iż muzyka przesunęła się nieco z palców do głów. A ponieważ nie były to głowy puste, lecz pełne pomysłów, powstała nowa muzyczna jakość. Inna, ale nie gorsza. Czy ktokolwiek grał wcześniej tak, jak Tubeway Army, Killing Joke, Bauhaus? Albo jak nowi brytyjscy metalowcy? Nieszczególnie. I dlatego i chwała, i cześć, i marmurowe pomniki, i czerwone dywany, i fanfary i dzieci sypiące płatki kwiatów pod stopy im się należą. Choć wątpię, by komukolwiek z tamtego pokolenia muzyków zależało na tak bombastycznych i sztampowych oznakach szacunku.
Siouxsie and the Banshees mieli pomysłów wyjątkowo dużo. W zasadzie na całą dekadę, począwszy od debiutu w 1978 roku. Pośród dziesięciu longplayów z tego okresu – osiem studyjnych plus koncertowy Nocturne oraz coverowy Through the Looking Glass – wszystkie są co najmniej dobre. Ponadto układają się w spójną historię, wszystkie bowiem utrzymane są w swoistym, z miejsca rozpoznawalnym stylu, a zarazem każdy z nich ów styl nieco modyfikował i ubogacał. Siouxsie z kompanami zawsze robiła, co chciała – tyle że na przestrzeni czasu chciała różnych rzeczy.
I której z tych rzeczy mógłbym odpowiednie dać słowo? Najlepiej urządzić eliminacje. Jak pewien czas temu, tknięty jakąś dziwną żądzą systematyzacji, zauważyłem, szalenie podoba mi się co trzeci album SatB – ostry, ciemny, a przecież świeży jak karkonoski strumyk debiutancki The Scream jest genialny, potem jest Join Hands, nieco zbyt klaustrofobiczny jak na mój gust, następnie wielobarwny, zaskakująco elektroniczny, ale nie porywający Kaleidoscope, po nim zaś rewelacyjny, gitarowy Juju. W 1982 roku wyszedł A Kiss in he Dreamhouse, za którego środkiem nie przepadam, rok później Nocturne, zaś w roku orwellowskim – pomnikowa, bogata Hyæna z muzyką o większym oddechu i rozmachu, niż wczesne, surowsze dokonania. Linię Hyæny udanie kontynuował nieco tylko słabszy Tinderbox, potem były covery, a w końcu Peepshow, zwieńczony mocarnym Rapsodem, po usłyszeniu którego ktoś z uznaniem powiedział, że Siouxsie nareszcie nauczyła się śpiewać.*
Do wyboru zostały zatem cztery znakomite pozycje. W zasadzie trzy, wyczerpującą temat recenzję Peepshow popełnił już bowiem parę lat temu P.T. redaktor Kapała. Hyænę może lepiej zostawię komu innemu. Debiut ma zaś tę wadę, że nie zawiera Hong Kong Garden – wiem, mógłby złamać koherencję albumu, bo faktycznie ze swoją przebojowością jest cokolwiek inny, ale to moja ulubiona piosenka całego 1978 roku, więc mogę tupnąć w spąg i zawołać: Ale ja chcę! Co byłoby czynem potwornie dziecinnym. Koniec końców doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie wprzódy wziąć na warsztat Juju. Niewykluczone zresztą, iż gdybym stał kiedykolwiek przed koniecznością wskazania najlepszej płyty Siouxsie – pod murem, z berettą przystawioną do potylicy – wybrałbym ją właśnie.
Równolegle ze zmianami w muzyce zespołu na przestrzeni lat zachodziły zmiany składu – oczywiście Siouxsie zawsze była ta sama, ten sam był też dzierżący bas Steven Severin. Perkusistów było dwóch – Kenny Morris wprowadził do stylu grupy na początku specyficzne plemienne bębnienie, odziedziczone częściowo przez jego następcę, Petera Edwarda Clarke’a, lepiej znanego jako Budgie. Papug został w zespole już do końca, żeniąc się nawet w pewnym momencie z jego kobiecą częścią. Gitarzyści SatB złożyliby się na całkiem pokaźny ludzki zestaw, przy czym najlepszym z nich – sama Siouxsie wyraźnie tak go określiła – był drugi w kolejności: John McGeoch. I to z nim w składzie powstał omawiany tu album.
McGeoch został niegdyś obdarzony mianem nowofalowego Jimmy’ego Page’a. Prasa muzyczna nierzadko lubi popadać w egzaltację, lecz wydaje mi się, iż akurat strzeliste komplementy pod adresem McGeocha były jak najbardziej sprawiedliwe, istotnie był bowiem gitarzystą o świetnej technice i znakomitej wyobraźni. I to on jest największym bohaterem Juju. W każdy utwór na płycie wnosi kapitalne i oryginalne pomysły soniczne, na każdy znajduje inny gitarowy patent. Jeśliby kto sądził, że brzmienie postpunkowej kapeli musi być niewyrafinowane – zaprawdę, błądzi. Notabene i same kompozycje banalne bynajmniej nie są, o nie. Są charakterystyczne i charakterne, żwawe w większości, tajemnicze miejscami, wrzynające się w zasadzie co do jednej w pamięć i to mimo braku śladów łatwej przebojowości. Znakomite pomysły brzmieniowe i takież kompozycje składają się na doskonałe utwory, które z kolei tworzą płytę, dla której epitet genialna – skądinąd nadużywany z afektacją – wydaje mi się całkiem odpowiedni. Parę innych też by się znalazło: posępna na przykład. Tak, nie jest to muzyka ciepła i pogodna – zdecydowanie ciężkimi, ciemnymi barwami są owe muzyczne obrazy malowane. Może nie aż cmentarz, ale ponure, opuszczone industrialne przedmieście – jak najbardziej. Siouxsie wprawdzie już nie straszy aż tak jak na debiucie swym gniewnym, przeciągle krzykliwym, dosyć niskim, acz wzbijającym się niekiedy stromo ku wysokościom śpiewem, lecz przecież nie znaczy to, że przedzierzgnęła się w milutką piosenkarkę. Dusza jej dalej czarna jak jej włosy. Po prostu z czasem śpiewała z coraz większą… powściągliwością, ale zarazem chyba większą świadomością – i lepszą techniką.
W zasadzie nie wiem, co można by tutaj wyróżnić. Album zaczyna się z przytupem od singlowego Spellbound, a potem następuje kilka świetnych numerów, do których pasują wszystkie podane już wyżej superlatywy. O wszystkich pisać nie sposób, ale dwóm się należy – melodyjnemu Arabian Knights z jadowitym tekstem oraz rewelacyjnym przejściem (przy słowach myriad lights – brak mi słuchu, by powiedzieć, czy to zmiana tonacji czy co, więc powiem po prostu, że owo przejście brzmi, nomen omen, gwiazdorsko), a także nabierający przez dobre kilkadziesiąt sekund mocy i pędu Sin in My Heart, który jest szalenie ciekawy – różne faktury rytmiczne, różne barwy gitary na poszczególnych ścieżkach i przede wszystkim fantastyczny gitarowy motyw: najpierw cztery takty z pojedynczym uderzeniem w struny w każdym, a potem płynne przejście w cztery takty pełne dźwięków. O tym się może nie najlepiej czyta, ale siła tego przewijającego się przez cały numer motywu jest doprawdy hipnotyzująca. Night Shift wydawał mi się pierwotnie nieco nudny i ciężki, jak nocka w robocie, ale uświadomiwszy sobie znaczenie tytułu, zrozumiałem go i doceniłem. Na koniec programu – nie pierwszy ani ostatni raz w dyskografii - mamy dziesięć minut horroru. Head Cut oraz Voodoo Dolly to najbardziej nawiedzone, najbardziej szamańskie i niepokojące utwory na krążku. Kiedy Siouxsie zawodzi pośród pogłosów: Are you listening to your fear?, można tylko przytaknąć: I am.
Na koniec tekstu, dla kontrastu, krotochwilna uwaga o praktycznych zastosowaniach tej muzyki. Otóż nadaje się znakomicie nie tylko do słuchania w środku ciężkiej wielkomiejskiej nocy, lecz także do podrygiwania przy zmywaniu, czyniąc tę nienawistną czynność znacznie przyjemniejszą. Być może wygląda to na bluźnierstwo, ale skoro są tacy, którzy prasowanie umilają sobie debiutem King Crimson… Poza tym sama Siouxsie ze swym bardzo swoistym ruchem scenicznym dowodziła nieraz - gdyby ktoś chciał się przekonać, to koncert zarejestrowany dla Rockpalastu w Kolonii w 1981 roku bardzo dobry jest - że do muzyki jej i kolegów wbrew ewentualnym pozorom tańczyć się da.
*Znalazłem: to powiedział Zdzisław Beksiński.