Jak uczą nowojorskie filmy, dorastający Brooklińczycy patrzą tęsknie przez East River na wieżowce Manhattanu, marząc o karierze po lepszej stronie mostów. Niektórzy z nich zostają Woodym Allenem. Tymczasem panowie Dershin, Dorfman, Kaminowitz, Paris i Sacco patrzyli, patrzyli, by w końcu obrócić się na pięcie i poszukać powodzenia w zupełnie innym kierunku – wschodnim. Biorąc pod uwagę Zeitgeist 1969 roku, powinni powędrować hippisowskim szlakiem do Indii, ale na dobry początek przenieśli się do Niemiec Zachodnich. I to tak zachodnich, że trudno bardziej, osiedli bowiem w wiejskiej komunie kilometr od holenderskiej granicy. Podróż fordem transitem do Indii odbyli dopiero po nagraniu pierwszego longplaya. To u stóp Himalajów, od niemieckich turystów w Nepalu, dowiedzieli się, że ich album został tymczasem świetnie przyjęty przez środowisko.
Jak widać, tytuł Just a Poke – notabene również projekt okładki – został starannie dobrany do nazwy grupy. W Stanach była ona problematyczna, zwłaszcza na prowincji, co wymuszało jej krótkotrwałe zmiany – tymczasem w Europie nikt się nie krzywił. Może z powodu nieznajomości angielskiego. A może mniejszej skłonności do paniki moralnej wokół byle skręta.
Dwa utwory, każdy po 16 minut i 20 sekund, to w żadnym wypadku nie są suity. To są jamy. Skojarzenia z krautrockiem są na miejscu, nawet nie tyle przez miejsce nagrania i produkcję Conny’ego Planka (choć oddajmy mu, co królewskie: album brzmi lepiej niż dobrze), co przez swobodną improwizowaną formę, pokrewną takim albumom jak The Cosmic Jokers. Choć Sweet Smoke to jaśniejsza muzyka, pochodna pogodnej amerykańskiej psychodelii, konopno zrelaksowanej, a nie heroinowo mrocznej. Sporo tu też jazzu – a przynajmniej jazzowania, zwłaszcza w grze dęciaków i synkopowanej perkusji. Co może przypominać Colosseum albo East of Eden. Wreszcie kojarzyć może się pewne trio z pewnego nieoczywistego kraju. Słowo daję, zwłaszcza drugą stronę wyobrażam sobie w wykonaniu SBB, nawet tytuł jest podobny: Silly Sally to podobna aliteracja jak Figo-Fago, a wokalizy w nich obu również nie leżą przesadnie daleko od siebie. Basista Andrew Dershin z kolei za inspiracje Słodkiego Dymka uważał Cream, Chicago, Grateful Dead oraz Coltrane’a. Dość wyliczania podobieństw, miejsce tej płyty w muzycznym krajobrazie już powinno być jasne.
Jakkolwiek na uśmiechnięty hippisowski mistycyzm reaguję mimowolnie cynicznym uśmieszkiem, a muzykę generalnie wolę zwartą, Just a Poke spodobało mi się od pierwszego usłyszenia – i dalej podoba przy kolejnych. Ten strumień muzyki nie rozlewa się w mokradło, tylko określonym korytem płynie do przodu. Jest konkret, jest kręgosłup. Słychać, że muzycy są naprawdę dobrzy, że wiedzą, czego chcą i że – wbrew pozorom – są raczej trzeźwi niż nie. Niech ta pochwała od sceptyka starczy za rekomendację.