Ćwiara minęła AD 1988!™
- Co to za groza? – singlowy „Peek-A-Boo” wywołał u mnie uczucia podobne do towarzyszących ostremu nieżytowi przewodu pokarmowego. To ma być nowa Zuzia? Takie coś??
Początkowo „Peepshow” u mnie nie zapunktował, oj nie zapunktował. Szczerze mówiąc ten koszmarny „Peek-A-Boo” mocno zniechęcił mnie do zapoznania się z całą płytą. Ale nowy album Zuzi z Banszisami to było poważne wydarzenie, prawie takie jak nowe The Cure. Do tego „Hyaena”, czy też „Nocturne” miały u mnie bardzo wysokie notowania. Na szczęście niewydarzone eksperymenty kończą się po pierwszym utworze, a kolejne już nie narażały mnie nie uszczerbek na zdrowiu. Przez te dwadzieścia pięć lat to chyba przyzwyczaiłem się do tego „Peek-A-Boo”, bo trudno powiedzieć, że polubiłem. Ponoć jeśli się z czymś obcuje dostatecznie długo, to po pewnym czasie idzie się do tego przyzwyczaić. Dlatego jeśli ktoś mówi, że jakąś płytę polubił po piętnastym odsłuchu, to moim zdaniem on raczej do niej po prostu przywykł. Ale to taka dygresja.
„Peek-A-Boo” znielubiłem serdecznie od pierwszego usłyszenia, z dwóch powodów – po pierwsze – zupełnie mi to do stylu grupy nie pasowało, nawet więcej, to nie miało nic wspólnego z tym co wcześniej grali, a po drugi – te studyjne zabawy z dźwiękiem zbyt przypominały mi różne takie wydłużone, dwunastocalowe, maksisinglowe wersje różnych znanych przebojów, które produkowano na potrzeb dyskotek – a zwykle to były wyjątkowo paskudne koszmarki. Jednak jakoś tak się dziwnie składa, że nie zaczynam słuchania „Peepshow” od drugiego numeru, tylko normalnie, od początku. Tak jak już wspomniałem, głupie pomysły kończą się na szczęście na jednym utworze, a dalej jest już normalna płyta. Ale czy taka aby normalna? „Burn-up” to country. Może nie takie typowe straight from Nashville, z „łyżwą” i tym podobnymi akcesoriami, ale spokojnie jestem sobie ten kawałek wyobrazić, jak jest grany na jakiejś potańcówce w Teksasie, Alabamie, czy tym podobnych okolicach. Następna rzecz, że jest to najbardziej mainstreamowa rzecz jaką Siouxsie & The Banshees nagrali do tamtej pory. Muzyka już nie tyle mroczna, co rozsiewająca wokół siebie aurę tajemniczości, oprócz tego brzmienie prawie zupełnie pozbawione rockowej agresywności wcześniejszych płyt. Dużo gitar tu na pewno nie znajdziemy – sporo syntezatorów, a i warstwa rytmiczna mocno elektroniką naszpikowana. Ale to nie jest zalanie muzyki plastikiem a’la eighties. Oczywiście jest to eighties, ale pod względem cholernie dopracowanej produkcji, czystości i klarowności brzmienia, i bardzo wyrafinowanych aranżacji (nie tylko jak na zespół post-punkowy, czy nowofalowy). I nie wyobrażam sobie tych utworów zrobionych inaczej, bo to wszystko ma logiczne uzasadnienie. „Peepshow” to płyta bardzo kobieca i zmysłowa, a Zuzia tutaj to nie jest ta ostra punkówa ze „Scream”. To zupełnie inna Zuzia. Ona się tutaj najbardziej zmieniła w porównaniu z poprzednimi płytami, bo trudno zrobić subtelną kobiecą muzykę przy pomocy rzężących gitar i sekcji walącej na 4/4. Jednak kiedy trzeba pokazać rockowy pazur, to ten pazur jest – na przykład mocarne „Rhapsody”, czy początek płyty – „Scarecrow”, „The Killing Jar”, „Carousel”. A z zupełnie innej beczki – przepiękne „The Last Beat of My Heart”, albo niewiele mniej urokliwe „Ornaments of Gold”. Pod wieloma względami to był szczyt możliwości Siouxsie & The Banshees” – bo był najlepiej wyprodukowany, a muzycznie – większość fanów ceni go najbardziej. Ja tam co prawda wolę Hienę, ale „Peepshow” również bardzo mi się podoba.
PS. Kilka dni temu w dosyć poważnej telewizji, jaką jest TVP Kultura usłyszałem jak jakiś facet przy okazji najnowszej płyty Anny Calvi mówi coś o niejakiej „Siuksi”. Jaka Siuksi, do kurwy nędzy?! Jeżeli ktoś chce się wypowiadać na temat publicznie to powinien wiedzieć, że nie ma żadnej Siuksi! Siouxsie wymawia się dokładnie tak samo jak Suzi Quatro, albo „Suzie Q”.