Już przy pierwszym podejściu „Run” dość konkretnie mną pozamiatało. Takie małe „Again” im wyszło. Czegoś takiego kompletnie się nie spodziewałem. Właściwie to nie wiedziałem czego w ogóle mam się spodziewać, bo Buenos Agres, zanim wrzuciłem krążek do odtwarzacza, było dla mnie wykonawcą absolutnie anonimowym. Tyle, że spodziewać się jakichś większych przeżyć po polskich debiutantach – jest to zwykle zbytek optymizmu. To „Again” nie jest przypadkowe, bo Buenos Agres porusza się po obszarze muzycznym, na którym ważnymi punktami orientacyjnymi są właśnie Archive, do tego Nine Inch Nails, Guano Apes, oraz Skunk Anansie. Można powiedzieć, że nic odkrywczego. Ale chyba muzykom na tym nie zależy.
Debiutancki mini-longplay(*) zespołu zaskoczył mnie nie tylko naprawdę bardzo ciekawą muzyka, ale też poziomem, na jakim został zrealizowany. No cóż, producent to już w zasadzie gatunek wymarły, albo wymierający, bo jeszcze kilka egzemplarzy biega sobie na wolności, ale większość z nich to osobniki w wieku emerytalnym, które szczyt swoich możliwości twórczych mają już za sobą – a tu mamy rzecz zrobioną co najmniej poprawnie, nawet lepiej – klasyczny rockowy miks, z zachowanymi odpowiednimi proporcjami dla wszystkich instrumentów. Może prosto i skromnie, ale bez zbędnego udziwniania. Chyba miksowanie w Niemczech też pomogło. A sama muzyka… mimo wszystko może lepiej tych dwóch aspektów nie oddzielać, po prostu tu wszystko jest fajne i płyta absolutnie nie kończy się na „Run”. Jest jeszcze „Tu i Teraz” utrzymany w podobnej estetyce – czyli cicho-wolno, potem głośno-szybko – równie dobre, a może nawet i lepsze niż „Run”, do tego mroczny „Do S.(EKG)” , chyba najlepszy z całej piątki. Dynamiczniejsze „For You” jest wcale nie gorsze, a równie dynamiczne „Time for Change” też jest dobre, ale już nie tak.
Chociaż pewnie kilka „ale” by się znalazło. Słychać, że angielski nie jest środowiskiem naturalnym wokalistki – śpiewa z takim przesadnym angielskim akcentem, jakby z taką pewną nadekspresją, a do tego czasami z takimi egzaltowanymi przydechami. Druga sprawa – brak czegoś do radia. W dzisiejszych czasach na luksus nie robienia numerów radiowych mogą sobie pozwolić muzycy zajmujący się jazzem, awangardą, albo wykonawcy o bardzo mocnej pozycji na rynku, tacy, których płyty sprzedają się same. Reszta niestety – coś na 3:45 – obowiązkowo. Teoretycznie „Time for Change” można byłoby uznać za coś takiego – chyba jednak tylko ze względu na wymiar czasowy, bo aż tak chwytliwe nie jest. Zresztą, co ja piszę „radio”. Jakie radio może grać taką muzykę, jak Buenos Agres? Najwyżej „Trójka”, albo jakieś radia internetowe. Ale i tak jakiś żwawy, przebojowy numer się przydaje – do podkręcenia publiki na koncercie, albo żeby zrobić teledysk i powiesić na jutubie. Mamy teraz takie czasy, że jednostką miary muzyki jest jeden plik, a czasy dużych płyt już dawno odeszły. Dlatego dobrze jest mieć na początek taka jedną, konkretną piosenkę do zaistnienia wśród szerszej publiczności.
Jednak debiut Buenos Agres zasługuje na naprawdę wysoką notę – kawał soczystego, wcale nowoczesnego rocka, do tego bardzo dobrze zaśpiewanego (Anna Mysłajek ma naprawdę kawał głosu i dobrze wie, jak go używać) i całkiem sprawnie zrealizowanego. Życzę Buenos Agres wszystkiego najlepszego, bo byłoby fajnie gdyby takie kapele bardziej zaistniały na naszej scenie rockowej, która wydaje się jeszcze bardziej zabetonowana, niż polityczna.
Osiem gwiazdek, co prawda z minusem, ale osiem.
(*) – sami muzycy piszą o tym EPka, ale prawie pół godziny, więcej niż cztery utwory – no to raczej chyba bardziej mini-longplay.