Prog z kapustą.
Odcinek ósmy.
Znowu wracamy do bardziej tradycyjnego rockowego grania.
Jane to jeden z bardziej znanych zespołów niemieckich lat siedemdziesiątych, co prawda za granicą wielkiej kariery nie zrobił, ale był to na tamtym rynku poważny gracz – Erste Bundesliga, obok Eloy, Grobschnitt, Triumvirat, Novalis. Do Polski chyba też niewiele się przebiło, bo ja pierwszy raz się z nimi spotkałem dopiero w latach dziewięćdziesiątych, kiedy ich lata świetności dawno minęły, ale za to zaczęły pojawiać się wznowienia ich płyt na kompaktach.
Już wejście mieli mocne – ich debiut, „Together” zyskał sobie spory rozgłos i ciepłe recenzje prasy muzycznej. Jak najbardziej zasłużone, bo być może jest to nawet ich najlepsza płyta. Kto lubi klasyczne, rockowe granie, przede wszystkim hard-rocka, rocka progresywnego, to powinien znaleźć tu (i w muzyce Jane w ogóle) dla siebie sporo ciekawego. Jest to takie w rozkroku – ciężkie, hard-rockowe brzmienie oparte na soczystych, organowych dźwiękach, ale zagrane też z progresywnym rozmachem. Można powiedzieć, że to jest prog-rock w hard-rockowych spodniach, bo to jest po prostu ciężej zagrane, nie szybciej, czy dynamiczniej, tylko właśnie ciężej, bardziej dostojnie, monumentalnie. Jedynie fragmentami zespół rozpędza się nieco bardziej np. środkowa część „Spain”, druga część „Hangman”. Oprócz omalże kościelnych organów Nadolnego, warto zwrócić uwagę na grę Hessa – moim zdaniem to jest główny bohater „Together” – jego partie gitary świadczą o dużych umiejętnościach i równie dużej wyobraźni – współbrzmienie gitar w środkowej części „Daytime” to majstersztyk, w innych utworach też co solówka, to dzieło – to taka bluesowo-krautrockowa szkoła grania – umiejętność sensownego improwizowania na zadany temat, coś jak Goettsching w „Amboss”.
Jak na debiut, rzecz to bardzo dojrzała, słychać, że już wtedy styl Jane był ostatecznie ukształtowany. Niewiele tej płycie można zarzucić – może tą „harcerską” melodię wygrywaną przez Nadolnego, na której opiera się „Wind”? No pewnie i to, że jednak słychać, że to Niemcy grają, a nie Brytole, czy Jankesi – troszkę jest to kwadratowe, zagrane troszkę bez feelingu. Anglosasi mają takie granie w genach, wyssali to mlekiem matki, dla nich to coś zupełnie naturalnego, a Niemcy musieli się takiego grania nauczyć, chociaż słychać, że to pilni i zdolni uczniowie – taki niuans.
Jane nie było/nie jest zespołem specjalnie wybitnym. Żadna z ich płyt, które znam, czyli wszystko do „Germanii” włącznie, nie zasługuje na miano rockowego arcydzieła, ale przez całe lata siedemdziesiąte utrzymywali całkiem dobry poziom. Debiut, czy „How We Are” spokojnie możemy zaliczyć do kanonu niemieckiego rocka, „Jane III” i „Lady” wiele od nich nie odstają, swoich zagorzałych zwolenników ma „Between Heaven And Hell”, a koncert „Live At Home” jest znakomity. Dla mnie dopiero niesłuchalna jest „Germania”, wcześniejsze płyty łykam bezproblemowo. Moja ulubiona to dwójka, poza tym bardzo lubię „Age of Madness”, bo tam Wieczorke (wcześniej Eloy) dorwał się do syntezatorów. Późniejszych płyt, tych nagranych po roku 1982 już nie znam i nie bardzo mam ochotę poznawać, bo rating na progarchivach mają zwykle dosyć kiblowy. Szczególnie, że po drodze powstały dwa Jane’y – jeden dowodzony prze Pankę, a drugi przez Nadolnego. I nawet po śmierci Panki dalej istnieją dwie grupy pod tą nazwą. What a mess! Nie mam zamiaru się przez to przebijać. Ale w latach siedemdziesiątych nagrali sporo ciekawej muzyki, wartej poznania. A debiut – jak już wcześniej napisałem – to klasyka niemieckiego rocka.
To jest okładka z winyla. Ta z reedycji kompaktowej jest żółta, a nie jasnoszara i do tego jest na niej tylko fragment oryginalnej grafiki.
Z płytami Jane nie ma problemu, właściwie wszystkie są w miarę dostępne.