Nowy rok i nowa płyta Lebowskich. I to całkiem szybko po poprzedniej – niecałe dwa lata. Fajnie, że się bardziej uaktywnili, bo to kapela warta zainteresowania. Z perspektywy czasu debiut to dalej strzał w mordę, zostawiający zdziwionego słuchacza z opadniętą żuchwą - "To tak można?" Potem był całkiem dobry koncert, a teraz przyszedł czas na trzecią płytę – można powiedzieć, że trzecią regularną, bo żywiec "Lebowski Plays Lebowski" opierał się przede wszystkim na materiale premierowym. Ta też się raczej tylko opiera o materiał premierowy, bo na dziewięć utworów, cztery już były publikowane – „Goodbye My Joy” to jeszcze singiel sprzed kilku lat, a trzy w wersjach koncertowych można znaleźć na "Lebowski Plays Lebowski". Ale tak czy tak, wszystkie utwory znalazły się na dużej płycie, w wersjach studyjnych po raz pierwszy. Przy czym, między singlową a obecną wersją "Goodbye My Joy" nie zauważyłem żadnej różnicy. A inne utwory – studyjna "Galactica" jest lepsza niż koncertowa, a "The Last King" – odwrotnie. "Mirage Avenue" zawsze było ładne (w wersji studyjnej zamiast flugelhornu mamy klarnet). Z tych najbardziej premierowych szczególnie podoba mi się "Midnight Syndrome" – jak tam ładnie parapety chodzą! Szkoła berlińska się kłania. I nie tylko w tym utworze. Ale to akurat nie dziwi, bo ze Szczecina do stolicy Niemiec niedaleko. Nowa wersja Galaktyki na takim potraktowaniu zyskała i to sporo, ta post-rockowość z niej wyparowała. Właściwie od początku do końca jest to dobra płyta, zyskująca z odsłuchu na odsłuch. Początkowo sobie myślałem – jest fajnie, ale nie powala. Teraz też nie powiem, żeby mnie „Galactica” rozwaliła, ale tutaj diabeł tkwi w szczegółach – po jakimś czasie zauważymy/usłyszymy, że Lebowscy posiedli niespecjalnie częstą umiejętność „wygrywania” utworów do końca, dopracowania szczegółów w taki sposób, że nawet jeżeli temat przewodni nie jest aż taki do końca porywający, to muzycy potrafią go tak obrobić, że efekt końcowy wypada i tak dobrze. Z drugiej strony wydaje się, że grupa operując na takich terytorium muzycznym, prędzej czy później będzie musiała trochę poszerzyć instrumentarium, bo sekcja, klawisze i wiosło to trochę mało, popracować na aranżacjami – taka muzyka aż się prosi o jakieś skrzypce, albo nawet kwartety smyczkowe, więcej instrumentów akustycznych i tym podobne. Zresztą już tak robią, ale moim zdaniem mogłoby być tego więcej, bo dotychczasowe efekty takich działań są znakomite – „Goodbye My Joy” zabija. Pewne zastrzeżenia miałbym do produkcji. Mam wrażenie, że jest trochę za głośno, że ten dźwięk zbyt agresywny – bo kiedy tak sobie porównywałem wersje koncertowe ze studyjnymi to zauważyłem – tamte są delikatniejsze, subtelniejsze, więcej przestrzeni – w przeciwieństwie do tych nowych, studyjnych. I mi się to koncertowe brzmienie bardziej podoba.
Nowa płyta jest z pewnością mniej filmowa niż debiut, teraz ta muzyka szybuje po trochę innych rejonach, ale klimat pozostaje mimo wszystko podobny. Dalej jest to takie niespieszne, nastrojowe granie, od czasu do czasu zmącone ostrzejszymi dźwiękami gitary. Która dalej mi tu nie pasuje. Wydaje mi się tutaj trochę… misplaced. Zbyt ostra, zbyt metalowa. Tutaj bardziej Gilmour lub Latimer – U know what I mean. No ale… Marcin Grzegorczyk gra jak gra i trudno, żeby zmieniał swój styl, tylko dlatego, że jakiś pismak z Artrocka ma na ten temat inne zdanie.
Uczciwe siedem gwiazdek i rekomendacja „warto”, bo Lebowscy to dalej jeden z jaśniejszych punktów na mapie polskiej muzyki rozrywkowej.
PS. A doczekam się kiedyś na jakiejś płycie tematu Nino Roty z filmu „Romeo i Julia”?